Czas wilka
Harald Jahrer opowiada jak wyglądało to konkretnie z perspektywy Niemców, a więc narodu, który to wszystko rozpętał, za którego przyczyną zginęły miliony ludzi i który całkiem słusznie powinien czuć się z tego powodu winny… I tu zdziwienie, gdyż Czas wilka bynajmniej nie jest lekturą przygnębiającą, tak jak ww. Dziki kontynent, a wręcz przeciwnie. Popęd przeżycia wygasza poczucie winy. Jahrer wspomina, jak już latem 1945 w ruinach Berlina otwierały się pierwsze kawiarnie, albo jak ludzie robili sobie wycieczki rowerowe… Chaos i anarchia? Wydaje się, że nic z tych rzeczy, Niemcy byli uporządkowani jak zawsze… Już czytając Rausz, poświęcony dwudziestoleciu międzywojennemu, zauważyłam, że ten autor ma tendencje do rozpisywania się o tym, jak zmiany miały odzwierciedlenie w świecie kultury: fotografia, teatry, sztuka, a nawet wzornictwo - co akurat w przypadku tej książki uważam za zupełnie nieistotne. Nie interesowało mnie to, jakie obrazy podobają się powojennym Niemcom, ale co mieli oni w głowach; przemiany społeczno-obyczajowe oraz dźwiganie gospodarki. Całe więc szczęście, że gros Czasu wilka jednak poświęcona jest powyższemu i co więcej pozycja ta mnie mocno zaskoczyła jeśli chodzi o to, jakie były nastroje w społeczeństwie niemieckim tuż po zakończeniu wojny. Znajdziemy tu m.in. opis sytuacji tzw. dipisów, czyli ludzi, którzy przebywali w niemieckich obozach pracy, robotników przymusowych, także ciekawą analizę ról płciowych, czy postaw i losów niektórych znanych osób, jak Tomasz Mann, czy Alfred Doblin. To, co wszystkich chyba interesuje najbardziej, to potraktowanie byłych nazistów, w tym zbrodniarzy wojennych, będące chyba elementem zbiorowej pomroczności jasnej (zbiorowego wyparcia), jakie zapanowało w narodzie niemieckim. W czytelnikach z krajów napadniętych rodzi to niesmak, gdyż - jak to podsumowuje książka - kiedy cała Europa pogrążona była w smutku i żałobie, w Niemczech panowała gorączkowa krzątanina oraz dość frywolne nastroje. Przywodzi to na myśl rytuały pogrzebowe, albo kogoś, kto rzuca się w wir sprzątania, gdyż dzięki temu umysł odrywa się od smutnych myśli. Jeśli pomyśli się jednak o tym z psychologicznego, jak też czysto zdroworozsądkowego punktu widzenia, to było to nieodzowne, żeby Niemcy mogły się jakoś podźwignąć i pójść dalej. Myślę także, że autor trochę prześlizgnął się po temacie, bo też generalnie książka nie jest zbyt obszerna i traktuje ten arcyciekawy temat dosyć powierzchownie.
Zdziwił mnie też i zaskoczył stosunek Amerykanów versus Sowietów do pokonanych Niemców - bo myślałam, że było wręcz odwrotnie. To Sowieci traktowali Niemców jako ofiary zbrodniczego reżimu, natomiast zachodni alianci uważali, że w Niemcach tkwi zło, które trzeba wyplenić.
Amerykanie z kolei nie widzieli powodu, żeby tuż po zakończeniu wojny gwarantować Niemcom od razu możliwość resocjalizacji. Nie dysponowali komunistyczną teorią historii, która pozwalałaby im postrzegać Niemców jako ofiary Hitlera. Przeciwnie, podejrzewali, że przeciętnego Niemca charakteryzuje militarystyczny, autorytarny i twardy charakter, dla którego państwo hitlerowskie było w istocie najodpowiedniejszą formą rządów.
Tym niemniej książka podobała mi się znacznie bardziej, niż Rausz, który mnie wynudził, bo był dla mnie taką typową pozycją historyczną, z mnóstwem nieznanych mi nazwisk i nieistotnych faktów. Czas wilka natomiast wciąga i skłania do pogłębienia tematu.
Gatunek: historia
Znacznie bardziej strawniejsze były dla mnie oczywiście te fragmenty, które dotyczyły aspektów społecznych, niż ściśle militarnych. I mimo to, mimo tych wielu stron, nadal nie potrafię pojąć, jak Niemcy mogli robić tak straszne rzeczy, i to bez cienia skruchy - a przecież mowa tu o tzw. “zwykłych” Niemcach, którzy szli na front: nauczycielach, listonoszach, architektach, stolarzach - to nie elity przecież zabijały własnymi rękoma - i jakoś to sobie “usprawiedliwiać” i udawać, że nie ma tematu. Wokół Holokaustu panowała w Niemczech zmowa milczenia, ale była to taka tajemnica Poliszynela. Tymczasem Richard Grunberger w Historii społecznej Trzeciej Rzeszy wyjaśnia, że największe poparcie reżim
miał wśród ludzi młodych oraz właśnie... nauczycieli i urzędników.
Wojna z reguły tonizuje narodową psyche i wzmacnia integrację jednostki ze zbiorowością, ale w przypadku Trzeciej Rzeszy wejście w stan wojny spowodowało coś więcej. (...) ludność hitlerowskich Niemiec dzieliła się na dwie kategorie: nazistów i lojalnych Niemców - obie one popierały reżim; pierwsi dlatego, że byli szczęśliwi, drudzy - mimo że byli nieszczęśliwi. Mnożące się sukcesy nazistów w latach 1938-1939: aneksja Austrii (od stu lat centralna idea wizji pangermańskiej), Sudetów, a następnie całych Czech i Moraw - podniosły wewnętrzne dylematy lojalnych Niemców do poziomu schizofrenii. Ich niepokój rósł w miarę jak obserwowali zjawiska w rodzaju pogromu Kristallnacht, ograniczenia w dostawach żywności i innych dóbr konsumpcyjnych, gorączkowej budowy Linii Zygfryda - Westwall. Ale polityka režimu przy- niosła też efekty satysfakcjonujące. Wrzesień 1939 roku radykalnie odmienił postawę lojalnych Niemców: od niechętnej akceptacji poczynań Hitlera "dla dobra narodu" do pełnego utożsamienia jego osoby z interesem narodowym.
Warto zwrócić uwagę na myśl, że Niemcy traktowali II wojnę, jako kontynuację pierwszej - przegranej przecież - i uważali, że trzeba na nią iść (i wygrać), gdyż jeśli tego nie zrobią, to na wojnę będzie musiało iść kolejne pokolenie. Stąd cały czas mówiło się o poświęceniu - nie tylko dla ojczyzny i fuhrera, ale też dla własnych dzieci i wnuków. Inne zdanie, które mi mocno utkwiło w pamięci to to, że Niemcy byli w stanie zaakceptować aktualne wyrzeczenia, po to, by uzyskać w przyszłości nagrodę. No, co by złego nie mówić o III Rzeszy, to tego typu mobilizacja jest czymś, czego obecnie bardzo potrzebujemy, a nie potrafimy tego absolutnie zrobić.
Wojna Niemców naprawdę wzbudziła we mnie wiele emocji, bo właśnie i wstręt, porażenie ogromem tragedii, gniew na myśl, jak Niemcy wypierali się swojej winy i jeszcze mieli czelność żałować zbrodniarzy wojennych sądzonych w Norymberdze. Ale też wzruszenie (np. kiedy czytałam o ofensywie aliantów albo o tym, jak Armia Czerwona okrążyła Górny Śląsk, z uwagi na jego strategiczne znaczenie) albo zdumienie, kiedy czytało się o zachowaniach odmiennych od przyjętej sztancy, które też przecież miały miejsce. Np. Stargardt wspomina przypadek Władysława Szpilmana, którego w Warszawie ukrywał przecież… niemiecki oficer. Czy też Niemców podziwiających Polaków - powstańców warszawskich - za ich odwagę i niezłomną postawę.
Nie jest to książka łatwa, mówi przecież o niesłychanych ludzkich dramatach (nawet jeśli nie z perspektywy jednostkowej, choć historie jednostkowe też tu są); trzeba czytać ją uważnie, a ilość szczegółów dot. działań militarnych może przytłaczać. Dla mnie to była pozycja bardzo ciekawa, dzięki której dowiedziałam się sporo nowych rzeczy. Bo, umówmy się, o cierpieniach Żydów czy Polaków napisano już chyba wszystko, ale nieczęsto czyta się u nas właśnie o wojnie z perspektywy niemieckiej. Zresztą, że będzie ciekawie, wiedziałam już od początku, kiedy czytałam takie zdania:
Nawet Japończycy nie walczyli u wrót Pałacu Cesarskiego w Tokio, tak jak Niemcy walczyli o Kancelarię Rzeszy w Berlinie.
To nie było wcale wypowiedzenie wojny - Polska nigdy nie miała dostąpić tego zaszczytu.
Z drugiej strony, jeśli ktoś nadal twierdzi (zwłaszcza po przeczytaniu tej pozycji), że Niemcy to była niewinna ludność cierpiąca przez garstkę ludzi, którzy rozpętali to piekło, albo “wojna elit” - jeśli Hitlera i jego szajkę można nazwać “elitami”, to nic z tej lektury nie zrozumiał. “Wojna elit” szybko by się skończyła. Prowadzenie tak długich działań na wielu frontach wymagało poparcia i zaangażowania społeczeństwa. Tymczasem w momencie zakończenia wojny nagle nikt nie był nazistą. Pojawiła się narracja o ofiarach i o wykonywaniu rozkazów. Co ciekawe, to Rosjanie to wymyślili, przyjmując taktykę “odróżniania nazistów od zwykłych ludzi” (o czym była już mowa powyżej) - co dla Niemców było bardzo wygodne. Dlatego, faktycznie jak na koniec lektury Wojny Niemców jeszcze się czyta o tym zbiorowym wypieraniu się odpowiedzialności, to krew człowieka zalewa.
Lecz przez resztę 1945 roku teolog przypominał swym wiernym o “ofierze krwi” złożonej przez “miliony żołnierzy niemieckich”, nie zająknąwszy się przy tym na temat milionów żołnierzy i cywilów zabitych przez Niemców. Kiedy mówił w kazaniach o “sześciu milionach ze Wschodu”, miał na myśli niemieckich uchodźców, chociaż liczba, którą wybrał, pasowała do liczby zamordowanych Żydów. Kiedy mówił o “polskich siepaczach”, którzy w 1939 roku rozstrzelali 18 Niemców w Toruniu, nie wspomniał ani słowem o milionach Polaków zabitych przez niemieckich okupantów. A kiedy odnosił się do “winy” Amerykanów i Brytyjczyków za ich naloty bombowe, nie wspominał o tym, w jaki sposób Niemcy prowadzili wojnę.
Gatunek: historia
Komentarze
Prześlij komentarz