Nie da się ukryć, że opis tej książki zapowiada dość ciężką lekturę, pełną nieszczęść: śmiertelna choroba, nastolatka w ciąży, skomplikowane relacje rodzinne. Nowy Meksyk, amerykańska prowincja. Szesnastoletnia Angel za chwilę spodziewająca się dziecka zjawia się niespodziewanie w domu swojej babci i ojca, bo pokłóciła się z matką. Rodzice rzecz jasna nie są razem, a ojciec niespecjalnie się nią interesował, choć mieszka w sąsiedniej miejscowości. Mężczyzna sam sobie nie radzi, jest bezrobotny, pozostaje na garnuszku matki. Nie stroni od alkoholu. 

Nie ma co się oszukiwać, to powieść o patologicznej, a przynajmniej dysfunkcyjnej rodzinie. Samotne macierzyństwo, nastoletnie ciąże w kolejnych pokoleniach (jak to jest, kiedy zostaje się babcią w wieku lat 31?), zagrożenie alkoholizmem i narkomanią, do tego przynależność do mniejszości etnicznej (najwyraźniej), co nie predestynuje do osiągnięcia sukcesu. Rzecz jasna ciężar tego dźwigają głównie kobiety, muszące zadbać jakoś o rodzinę. Mężczyźni w najlepszym razie, jeśli nie szkodzą, to są bezużyteczni: nic innego nie robią, tylko się snują, piją, wrzeszczą i się dąsają.  Nawet 16-letnia Angel jest zdeterminowana, by zapewnić swojemu dziecku wszystko to, co najlepsze i wydaje się bardziej dojrzała od swojego bujającego w obłokach ojca-nieudacznika.

Zastanawiałam się, ile jest takich rodzin, jak rodzina Pillarów, bo mam poczucie, że bardzo wiele, że to wcale nie taki margines, że tak żyje dziś wiele osób, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych. Na szczęście autorka ma lekkie pióro i ułatwia czytelnikowi przyjmowanie niełatwych przecież treści. Myślę, że powieść staje się lżejsza w odbiorze dlatego, że jej większość skupia się na Angel, na jej oczekiwaniu dziecka, a potem radzeniu sobie z nim, także na jej próbach zdobycia wykształcenia. Innymi słowy, na tym, by być rozsądną i odpowiedzialną, choć z drugiej strony dziewczyna nadal jest tylko nastolatką i z tego względu cechują ją typowe dla tego wieku przywary: nadmierne skoncentrowanie na sobie czy rozchwianie emocjonalne. Z tego względu trudno było mi z nią sympatyzować, poza tym problemy związane z macierzyństwem nieszczególnie mnie interesują. Jednak jej portret jest na pewno wiarygodny. 

Postać Angel i nowe życie, które ze sobą niesie stanowi zrównoważenie dramatu jej babki, dowiadującej się o śmiertelnej chorobie. Przez większą część książki miałam jednak poczucie, że ten wątek został zepchnięty na drugi plan – i tu nie wiem, czy tak wyszło, czy był to celowy zabieg autorki. Bo przecież odzwierciedla to życie samej Yolandy – jak i wielu, wielu kobiet – wiecznie zabieganych, zapracowanych, dbających o innych, a o które same nie ma kto zadbać, nikt nie zapyta jak się czują, nie zaproponuje pomocy. Wszyscy tylko biorą: opiekę, wsparcie, wikt i opierunek, a nawet pieniądze, a nic nie dają. W Pięciu ranach widać, jak wszyscy: Angel, Amadeo, czy siostra Amedeo są zaabsorbowani sobą tak bardzo, że nawet nie przyjdzie im do głowy, by zaoferować Yolandzie jakąś pomoc, mimo, że de facto żyją w jej domu, na jej koszt. Za to myślą, że Yolanda jest niezniszczalna (choć w sumie usprawiedliwia to jej stosunkowo „młody wiek”, wiek, którego zdecydowanie nie postrzegamy dziś za „odpowiedni na umieranie”). Nawet kiedy już wiedzą, że kobieta jest chora, to głównie martwią się o siebie, o to, jak sobie z tym poradzą…

W moim odbiorze siłą Pięciu ran jest bardzo wiarygodna psychologia postaci. Mamy tu pokazanych ludzi z wieloma słabościami, nie zachowujących się wcale racjonalnie, podejmujących nawet niezrozumiałe (ze zdroworozsądkowego punktu widzenia) decyzje, nie potrafiących porozumieć się z bliskimi osobami, mimo najlepszych chęci. Czasem myśli się jedno, a mówi się drugie… Jakże często sami tego doświadczamy. Bo każdy ma jakieś deficyty, nosi w sobie jakieś rany. Nie ma tu lukru, może z wyjątkiem zakończenia, a książka jest bardzo równa. Każdy czytelnik może się w tym jakoś odnaleźć, chociażby w tym, jak odbieramy odchodzenie bliskiej osoby: w gruncie rzeczy cały czas przez własny pryzmat, egoistycznie. To takie ludzkie. Dla mnie szczególnie ważny był właśnie wątek Yolandy, pokazujący co się dzieje, kiedy zabraknie nagle tej osoby, której obecność uznajemy za oczywistą, a która tak naprawdę spaja rodzinę – z reguły jest to właśnie matka lub babcia. I po jej odejściu wszystko sypie się jak domek z kart…

A religijność? No weź. Religia to rytuał, bardziej na pokaz, albo forma ucieczki od rzeczywistości, jak wiele męskich hobby. A kiedy przychodzi do prawdziwego życia, dającego nam po dupie, rzadko kiedy udaje się nam wdrożyć jej przykazania. Wtedy można dojść do podobnie bluźnierczych wniosków, jak Amadeo, że przecież Jezus nie był jedynym człowiekiem na świecie, który cierpiał – cierpimy wszyscy tak, czy inaczej, a Jezus w gruncie rzeczy miał łatwo, gdyż prawdziwe cierpienie to nie tylko fizyczny ból, ale też brak wiedzy, ile to potrwa i jaki jest w ogóle cel tego wszystkiego. A nikt z nas tego nie wie. Amedeo pod ciężarem swojego „krzyża” upada wiele razy.

Nie polubiłam Angel, nie zrozumiałam postępowania Yolandy, ale nie w tym rzecz. Ta powieść jest po prostu boleśnie realistyczna. Napisana stosunkowo lekko, nie przytłaczająca ciężarem smutku, ciepła, bo w gruncie rzeczy to, co przydarza się Padillom wyzwala w nich dobro. Moim zdaniem to powieść dająca lekcję człowieczeństwa, skłaniając czytelnika do przemyśleń nad własnym postępowaniem i relacjami z najbliższymi.

Metryczka:
Gatunek: powieść
Główny bohater: rodzina Pallida
Miejsce akcji: USA
Czas akcji: współcześnie
Ilość stron: 512
Moja ocena: 5/6
 
Kirstin Valdez Quade, Pięć ran, Wydawnictwo Znak, 2023

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później