Trans i pół bejbi
Podobał mi się zatem rozwój relacji między trójką bohaterek, z których każda ma inną tożsamość płciową. Podobało mi się stopniowe odkrywanie przeszłości Amy/Amesa i jego związku z Reese, a także rozsądek Katriny, wrzuconej do tego świata znienacka, mimowoli. Sam pomysł, by matce swojego dziecka zaproponować jego wychowywanie z byłą, która jest trans, wydaje się poroniony – w dodatku Ames rozmawia o tym najpierw z Reese, bez wiedzy Katriny. WTF? Nie każdy zachowałby taki olimpijski spokój, jak Katrina. Ta postać jest w ogóle oazą zdroworozsądkowego myślenia w tym całym rozedrganiu, jaki prezentują postaci trans. To ona nieraz sprowadza Reese na ziemię, uświadamiając jej, że nie tylko ona doświadcza gorszego traktowania i że nie wszystko jest tak, jak jej się wydaje. To Katrina jest z tej trójki najbardziej otwarta i tolerancyjna – mimo, że na cisosobach cały czas wieszane są w tej powieści psy.
Reese nie spodziewała się, że jako osoba trans będzie odpytywana ze swojego prawa do wiktymizacji. Najwidoczniej nikt nie poinformował Katriny, że w queerowym światku trans kobiety wciąż noszą tytuł ofiary sezonu. A może Reese za bardzo przyzwyczaiła się do grania tą kartą.
Nie mogę uwierzyć, że jestem bardziej gotowa na elastyczne podejście do tej sytuacji, niż ty. Może twoja wizja świata po prostu nie ma przełożenia na rzeczywistość. Taka jesteś pewna, że wiesz co i jak, ale wasze podejście kończy się pogrzebami.
Otóż to. W tej książce tak mocno wyczuwa się negatywne nastawienie osób trans do wszystkich spoza ich środowiska. To myślenie o sobie z perspektywy oblężonej twierdzy. Przewrażliwienie – bo triggerem może być wszystko, nic dziwnego, że osoby cis czują się w tym zagubione. „Romantyzowanie” swojego ciężkiego losu. A ich krzywda jest raczej wyobrażona, gdyż nie dostajemy wiele jej przykładów (w tej książce - nie mam na myśli rzeczywistości). Można by nawet stwierdzić, że są oni i tak uprzywilejowani, bo są biali i
żyją w Nowym Jorku (zresztą w książce wspomniano, że problemy czarnych
trans to zupełnie inna para kaloszy). Fajnie byłoby, gdyby autorka opowiadała po prostu o tym, co przeżywają i czują te osoby, a nie non stop krytykowała innych. Tymczasem Peters jest bardzo w swojej narracji ofensywna, w tym w stosunku do kobiet, używa wielu ocennych słów, co postrzegam jako niepotrzebne i nie budujące bynajmniej pozytywnego nastawienia do bohaterek. Np. ta seksistowska koncepcja, że wszystkie kobiety lubią przemoc w
związku, bo potrzebują tego do potwierdzenia swojej kobiecości - to jest
kompletnie chybione, kobiecość nie potrzebuje potwierdzeń tak jak
męskość i pokazuje to, że osoba, która tak myśli jednak niewiele o kobietach wie. Trudno przy tym powiedzieć, czy sposób myślenia, jaki prezentują bohaterki jest reprezentacyjny dla środowiska trans (nie chciałabym tu generalizować, ale potwierdza on niejako moje odczucia, wynikające z obserwacji np. wpisów w internecie), czy po prostu jest tak napisana, bo tak sobie wymyśliła autorka.* W ogóle czemu życie bohaterek sprowadza się tylko do tego, że są trans? Wszystko tu kręci się wokół tego, jakby życie nie miało żadnych innych aspektów. To dość wąska perspektywa, brak innych wątków poza byciem trans sprowadza te osoby tylko do seksualności. Tak samo spotykając się z osobami cis, czyli po prostu osobami, które nie zastanawiają się nad swoją tożsamością płciową, Reese wszystko sprowadza to tego, że są one cis. Kultura cisów. Serio? A może raczej kultura amerykańskiej klasy średniej? Dosyć niefajne są też sceny seksu, w tym fetyszyzowanie przemocy.
Kolejna sprawa to dosyć pretensjonalny język tej powieści, karkołomne zdania, nie wspominając już o słownictwie, rodem z – zaryzykuję stwierdzenie – slangu środowiska trans. Najbardziej irytujące są jednak zawiłe ideologiczne perory nt. zagadnień płci, co i rusz wygłaszane w głowach bohaterek (głównie Reese), czytając które ma się wrażenie czytania jakiegoś queerowej diatryby. No serio, nie wierzę, że ktokolwiek w ten sposób myśli/ wypowiada się, chyba że jacyś pseudointelektualiści (a może tylko pseudointelektualiści z Nowego Jorku). Peters potrafi się tu czepiać nie tylko gender, ale też innych modnych teraz tematów, czyli rasizmu i klasizmu. Moje ulubione zdanie:
Każde cierpienie zasługuje na troskę, ale dogmatycznie egalitarny relatywizm już nie.
Ale przecież słonie nie mogą przestać być słoniami. A kobiety kobietami, skoro już o tym mowa. Nie mogę się wypisać z tej roli tylko dlatego, że jest mi ciężko.Z kolei będąc mężczyzną, Ames nie może się zdecydować, czy chce być ojcem… Skoro same osoby trans nie traktują swojej tożsamości poważnie, to czemu inni by mieli?
Niewątpliwie jest to książka na wskroś nowoczesna, wymagająca, zarówno w warstwie znaczeniowej, jak i interpretacyjnej. Podobał mi się ten wysiłek intelektualny, jaki trzeba było włożyć w lekturę i takie poczucie push-pull. Lubię takie uczucie burzy mózgu przy lekturze. Reese pewnie powiedziałaby, że fetyszyzuję transseksualizm. Tym niemniej protekcjonalna postawa autorki, w stylu jesteś tu gościem - obsłuż się sam nie przysparza mi do niej, ani też do jej dzieła sympatii. A jeśli Peters ma to gdzieś, to jesteśmy kwita.
Gatunek: beletrystyka
Torrey Peters, Trans i pół, bejbi, Wydawnictwo W.A.B, 2022
* W przypadku konwencjonalnych tematów nie zadajemy sobie raczej tego pytania, ale zjawisko transpłciowości (na taką skalę) jest nowe, więc szukamy jakichś wskazówek, jak się do niego odnosić. Oczywiście autorka od razu ma na to argument a la Lolita Nabokova, bardzo wygodnie. Ciekawe, że jakoś środowiska trans nie stosują tego argumentu stosując cancel culture w stosunku do kogoś, czyja wypowiedź się im nie spodobała, jak np. J.K. Rowling.
Komentarze
Prześlij komentarz