Recepta na lepszy klimat

Żar się leje z nieba, tropikalne noce, więc pora wreszcie sięgnąć po książkę o lepszym klimacie. Dawno już nic o tym nie było, bo trochę się zmęczyłam tematem i takim wołaniem na puszczy...  Ale książka dziennikarza_dla_klimatu spodobała mi się tak, że nie mogłam sobie podarować o niej tekstu. 

Jeśli zatem ktoś jeszcze nie czytał żadnej z licznych publikacji na temat współczesnego kryzysu klimatycznego, to znajdzie tu skrót wiedzy jak to wygląda, dotyczących - co ważne - naszego własnego podwórka. Czyli Polski. Tak się składa, że nie jesteśmy w czołówce krajów, przejmujących się tym zjawiskiem, a lista problemów jest długa. Polska nielogiczna betonoza, niszczenie przyrody właściwie wszędzie, chaos przestrzenny, autoholizm, zanieczyszczenie powietrza (tu cytowane statystyki poraziły nawet mnie, a wiem sporo w temacie). To jest wszystko, co zrobiliśmy sobie sami bezmyślnym budowaniem i dewastowaniem bezcennych zasobów przyrodniczych. Żeby było “śmieszniej” o tym, jak ważna jest zieleń w mieście wiedzieli już nasi przodkowie ponad 100 lat temu. Dlatego sadzili drzewa, zakładali parki. Z myślą o przyszłych pokoleniach. A my je teraz wycinamy. Idąc dalej: dla rządzących ważniejsi są inwestorzy, niż zdrowie i dobro mieszkańców; jak to możliwe, że w urzędach siedzą takie tępe głowy, przed którymi przyrodę muszą bronić mieszkańcy (a powinno być na odwrót)? Dla niektórych to wszystko to będą fakty dobrze znane, dla innych nie... Ale przecież nie ma recepty bez diagnozy.

Jeszcze raz podkreślam, jak ważne, że autor pisze o Polsce i w ten sposób pokazuje czytelnikowi, że nie chodzi o coś co dzieje się gdzieś tam (i w związku z tym nie musimy się tym przejmować), tylko o to, z czym mamy do czynienia na co dzień, co uprzykrza nam życie. Ze szczególnym uwzględnieniem miast, w których zmiany klimatyczne są szczególnie uciążliwe. Upał jest w miastach zalanych betonem i asfaltem, nie tylko większy i bardziej odczuwalny, ale wręcz niebezpieczny dla zdrowia i życia. Druga kluczowa zaleta tej książki, to opisanie konkretnych działań, które już w Polsce mają miejsce, wbrew tradycyjnemu polskiemu niedasizmowi, bierności i licznym wymówkom, aby nie robić nic. Okazuje się, że jednak się da. Coś się i w Polsce ruszyło okazuje się, szczególnie po pandemii - bo książka jest nowa, pisana w 2022 roku. Są tu pokazane i działania na poziomie decydentów (samorządy),jak i zwykłych ludzi, aktywistów, biorących sprawy we własne ręce. Było to dla mnie bardzo budujące, wlało trochę optymizmu w pesymistyczne postrzeganie obecnych realiów. Bo to znaczy, że jednak są i w Polsce ludzie, którym ochrona klimatu i przyrody (a co za tym idzie każdego z nas) leży na sercu i chyba jest tych ludzi coraz więcej. Co też widać na instagramowym profilu autora. Myślę, że to wytrąca sceptykom argumenty, że nie ma sensu nic robić. Bo korporacje, bo Chiny... więc co ja mogę - świadomość ekologiczna rośnie, ale często wymówką staje się właśnie tego typu myślenie. Z kolei jak się pokazuje działania na poziomie rządowym, globalnym, instytucjonalnym, to pretensje są: tak, ale to nie dotyczy mnie, to nie jest skierowane do indywidualnych ludzi. Cóż, jak ktoś nie chce nic robić, wytłumaczenie zawsze się znajdzie. Tymczasem, jak pisze Szymon Bujalski:

Jeśli większość wybierze bierność, z góry zgodzimy się na to, by świat upadał.
Najbardziej podobał mi się wywiad z Tomaszem Toszą z Jaworzna, jedynego miasta w Polsce, które gruntownie przebudowało system drogowy, stawiając na transport zbiorowy i wizję zero (to jest fragment, którego zabrakło w Autoholizmie). Udało się, mimo tego, że się przecież "nie da". Tylko, że w Jaworznie "nie wiedzieli, że się nie da". :D Będę musiała kiedyś wsiąść do tej J-tki i przejechać się do Jaworzna… Nota bene wypowiedź Toszy kontrastuje z wypowiedzią innego rozmówcy, urbanisty, twierdzącego, że nie ma sensu kopiować rozwiązań z zachodu - i tu pojawia się klasyczna litania “niedasismu”: bo inny kraj, inna kultura, no i nie stać nas na to… Nie mam już w sobie tolerancji dla takich opinii, zwłaszcza kiedy tuż obok czytam: skopiowaliśmy istniejące już rozwiązania i udało się. No przecież po to mamy jakąś zbiorową wiedzę, doświadczenie, żeby nie wymyślać koła od nowa…

Sporo otuchy wlał we mnie wywiad z Marcinem Popkiewiczem, dotyczący transformacji energetycznej. Popkiewicz przyznaje, że kiedy lat temu kilkanaście pisał książkę "Świat na rozdrożu" przyszłość rysowała się w bardzo ponurych barwach. tymczasem w ciągu tych kilkunastu lat okazało się, że sektor energetyczny tak bardzo poszedł do przodu w kwestii odchodzenia od paliw kopalnych ( dodatkowym impulsem była wojna w Ukrainie), że wygląda na to, że jest jednak dla nas jakaś nadzieja... Cały rozdział o energii jest zresztą bardzo merytoryczny, a trzeba pamiętać, że transformacja jest nieuchronna, w przeciwnym razie za kilka lat możemy znaleźć się w sytuacji, że nie stać nas będzie na prąd...

Zgadzam się z Bujalskim we wszystkim, z wyjątkiem jednego. Nie podoba mi się przeliczanie przyrody na pieniądze, wyliczanie ile warte są jej "usługi", nazywanie jej “infrastrukturą”. Przyroda nie jest po to, żeby służyć człowiekowi - po prostu jest. Jest bezcenna, zwłaszcza w dzisiejszych czasach. I trzeba ją chronić, niezależnie od tego, czy wycenimy drzewo na 5 czy na 20 tysięcy. No ale rozumiem, że wymagają tego nasze realia, bo jest sporo ludzi, do których przemawiają tylko pieniądze.

Są opinie, że Szymon Bujalski pokazuje, że ratowanie klimatu to nie uciążliwe poświęcenia, że wcale nie musi tak być, a wprowadzone zmiany wyjdą nam tylko na dobre. Jak na przykład więcej zieleni w mieście. Faktycznie tak jest i to może jest metoda, by przekonać sceptyków. Gdyż faktycznie opór przeciwko działaniom proklimatycznym wynika m.in. z tego, że kojarzą się one z wyrzeczeniami, czymś nieprzyjemnym. A ludzie przecież chcą żyć wygodnie i nie musieć z niczego rezygnować. Sęk w tym, takie myślenie to trochę ślepa uliczka. Zmiany do naszego życia, związane ze zmianą klimatu i tak będziemy musieli wprowadzić, czy nam się to podoba, czy nie, i nie tylko takie, które nie kolidują z naszym stylem życia. Stąd takie opinie wywołują u mnie trochę absmak, gdyż znowu wracamy tu do podstawowej kwestii: eko jest fajne, dopóki nie zagraża moim interesom, czy wygodzie. Będę eko, o ile to nie będzie wymagało ode mnie wysiłku. Czyli narobiliśmy szkód, ale odpowiedzialności i kosztów ponosić nie chcemy, no chyba, że ewentualnie takie “mało uciążliwie”. Największy opór i gniew zmiany te wzbudzają w kierowcach, gdyż “bez auta nie da się żyć”. To kompilacja pragmatyzmu z przyzwyczajeniem oraz stylem życia, z których zrezygnować nie chcemy, pomimo kosztów, jakie wszyscy ponosimy w związku z nadmiernym ruchem samochodowym. Każde odebranie jakichś przywilejów kierowcom (bo tak, są to przywileje, skoro mogą oni bezkarnie rozjeżdżać trawniki, zastawiać chodniki i dybać na życie pieszych) wywołuje wśród nich agresję. A nasi włodarze się tego boją. Choć nie boją się wielu innych grup społecznych, walczących o swoje. Kiedy wreszcie dotrze do nas, że

Dzisiaj miasta, które pozbywają się samochodów, to nie miasta, w których żyje się gorzej. To miasta, które przodują w rankingach jakości życia. Bo nie mają korków, smogu, hałasu, a zamiast parkingów mają park.

Recepta na lepszy klimat zatem motywuje i daje nadzieję, sprawia, że mam poczucie, że to moje "wołanie na puszczy" już niekoniecznie jest "na puszczy", ale powiedzmy, że w lasku ;) I że nie wołam sama. Powodów do samozadowolenia jednak nie widzę. Zmiany klimatyczne nie znikną dlatego, że będziemy udawać, że ich nie ma lub, że nas nie dotyczą. Ich konsekwencji już nie unikniemy, teraz jest już tylko walka, by je zminimalizować. Jest szansa, że będą one mniej poważne, niż prognozowano jeszcze kilkanaście lat temu (jeśli się do tego przyłożymy). I to jest dobra wiadomość. Jednak cały czas to oznacza, że ileś ludzi straci miejsce do życia, że wyginie ileś roślin i zwierząt.  

W tym miejscu chciałabym wrócić do Końca lodu Dahra Jamaila. Czytałam ją w zeszłym roku i byłam wstrząśnięta apokaliptyczną wizją nakreśloną przez autora, a także tym, że autor tak otwarcie napisał o swojej rozpaczy i depresji związanej z katastrofą klimatyczną. Jamail nie opowiada teorii, nie koloryzuje, tylko pokazuje czarno na białym, co się dzieje: w górach, na lodowcach, w nadmorskich miastach. I to szokuje.  Zwłaszcza, że trzeba uświadomić sobie, że tego, co się dzieje nie da się już odkręcić, ani zatrzymać. Bo stopione lodowce przecież nie zamarzną na powrót…a ekosystem jest jak kostki domina, które jeśli przewróci się jedna - pociąga za sobą inne. I ta sytuacja jest szczególnie trudna właśnie dla przyrodników, ekologów, klimatologów, z których wielu cierpi na depresję, podobnie jak Jamail.  Jamail mówi także o zaprzeczeniu, w jakim żyje większość ludzi odnośnie tych zmian. Zrezygnowałam wtedy z zamieszczania notki, bo odebrałam tę pozycję nazbyt osobiście i też bardzo mnie ona zdołowała, jak żadna inna dotąd. Ale cały czas mam Koniec lodu w głowie. Z kolei w Ostatniej minucie Tomasza Ulamowskiego po roztoczeniu apokaliptycznych wizji prezentowana jest postawa nadzieja nie umiera nigdy i że trzeba się cieszyć z tego, co jest póki możemy. Wniosek? Fakty są twarde, ale ich interpretacja może się różnić. W kwestii zmian klimatycznych są dwa obozy: nie ma sensu robić nic, albo będę walczyć. Bujalski jest w tym drugim, mnie też jest do niego bliżej.  Jamail zadaje pytanie, czy warto się jeszcze angażować na rzecz obrony przyrody i klimatu, czy to nie jest “marnowanie sobie życia”. Uważam, że wręcz przeciwnie - cóż innego ma bowiem teraz większy sens, nawet jeśli te wysiłki na niewiele się zdadzą? I jak pada w książce: to jest nasz moralny obowiązek. W sumie lepiej paść w walce, niż bez walki się poddać.

Metryczka:
Gatunek: literatura popularnonaukowa/reportaż
Główny bohater: zmiany klimatyczne
Miejsce akcji: Polska
Czas akcji: współcześnie
Ilość stron: 352
Moja ocena: 6/6
 
Szymon Bujalski, Recepta na lepszy klimat, Wydawnictwo Wysoki Zamek, 2022

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później