Ludowa historia Stanów Zjednoczonych

Howard Zinn był nie tylko wykładowcą i historykiem ale i buntownikiem, zwolennikiem obywatelskiego nieposłuszeństwa. Protestował przeciwko wojnie w Wietnamie i walczył z rasizmem. Uważał, że system, w jakim żyjemy jest zakłamany i że chcąc coś zmienić, musimy siłą rzeczy występować przeciwko obowiązującemu prawu - skoro prawo to zostało skonstruowane tak, by przede wszystkim chronić interesy elit.

Mówią nam, że trzeba przestrzegać prawa. Prawo wymaga posłuszeństwa. Prawo, ten cudowny wynalazek nowożytnych czasów. (...) Życie w średniowieczu było takie straszne, ale dziś mamy zachodnią cywilizację i rządy prawa. Otóż prawo uregulowało i wzmocniło wyzysk i niesprawiedliwość, jakie istniały przed nastaniem rządów prawa.

Ludowa historia Stanów Zjednoczonych to nie tylko historia tego kraju, ale też historia kapitalizmu w nim. Zinn odkrywa niewygodną prawdę: że początki kapitalizmu to była zwykła grabież, po czym owe zdobycze zostały usankcjonowane, a ci, którzy zyskali w ten sposób majątek i ziemię stanęli na straży tego prawa, które tworzone było głównie z myślą o ochronie ich interesów. Zatem bogaci się bogacili, prawem kuli śnieżnej (zgodnie z dynamiką kapitalizmu, na jaką wskazuje Piketty), a biedni harowali na cudze bogactwo. I tak to trwa do dziś.

We wcześniejszych epokach niesprawiedliwy podział dóbr dokonywał się po prostu siłą, natomiast w czasach nowożytnych wyzysk jest ukryty - realizuje się do poprzez prawo, które sprawiać ma pozory neutralności i uczciwości.
Co więcej, owe elity mogą dziś prawo łamać bezkarnie, bo wpływy mają już tak wielkie, że nikt ich nie pociągnie to odpowiedzialności (czego najlepszym przykładem są wielkie korporacje). Zatem prawo jest głównie po to, by trzymać w ryzach maluczkich. Kiedy to czytałam przypomniała mi się scena z Downton Abbey, kiedy Tom Branson, walczący o niepodległość Irlandii pojawia się jako uciekinier w posiadłości swojego (już) teścia. I arystokracja jest oburzona irlandzką rewoltą, bo przecież trzeba przestrzegać prawa i “nie można zachowywać się jak barbarzyńcy”. A co jeśli prawo jest złe?

Zinn miał więc zdecydowanie lewicowe poglądy. I w swojej książce daje temu wyraz. Indianie, Meksykanie, czarnoskórzy, kobiety, imigranci - to wszystko są grupy, którym w Stanach Zjednoczonych niekoniecznie wiodło się dobrze, a których historia jest przemilczana i przykrywana mitem sukcesu. Ta gruba książka opowiada nie o Washingtonie, Benjaminie Franklinie, Roosevelcie, czy Kennedym, o budowaniu demokracji i wolnego państwa, ale o rzeszach ludzi, którzy w Stanach Zjednoczonych walczyli o byt - i to przez długie lata - i ta historia nadal się nie skończyła, jeśli popatrzy się na to, co obecnie się dzieje. Często mówi się, że mamy teraz w Stanach drugi “wiek pozłacany” (ten pierwszy miał miejsce w drugiej połowie XIX wieku i charakteryzował się narodzinami ogromnych fortun i ogromnymi nierównościami społecznymi) i w istocie opis tych czasów łudząco przypomina nasze czasy:

Prawdą jest, że znacznie wzrósł stopień zamożności i że podniósł się przeciętny poziom wygód, rozrywek i udogodnień, lecz postęp ten nie jest powszechny. Klasy najniższe w nim nie uczestniczą. (...) Rozczarowanie, choć niewyrażane wprost jest wszechobecne; wśród klas pracujących narasta gorycz, daje się odczuć powszechny niepokój i rewolucyjne nastroje (...). Cywilizowany świat drży na skraju wielkiego ruchu. Będzie musiał albo wykonać skok naprzód, co otworzy drogę do postępu, o jakim nikomu dotąd się nie śniło, albo wstecz, cofając nas ku barbarzyństwu.
Z tych wszystkich dyskryminowanych grup społecznych najbardziej tragiczna jest dla mnie historia rdzennych mieszkańców Ameryki, którym został po prostu siłą zabrany ich dom i którzy zostali w dodatku wytępieni przez kolonizatorów, mających się za lepszych od nich. Wyobraźcie sobie, że ktoś obcy przyjeżdża do was, na ziemię, gdzie żyjecie sobie od lat, nie wadząc nikomu i oznajmia, że ta ziemia jest jego, a wy musicie się wynieść, albo dostosować do jego obyczajów… Tymczasem Indianie żyli zgodnie z naturą, podczas gdy biali ludzie zdewastowali te ziemie w imię swoich interesów, pragnienia bogactwa. Niestety historii rdzennych Amerykanów Zinn poświęca akurat najmniej miejsca.

Zinn odziera Amerykę nie tylko z mitu “pucybuta”, ale i mitu tego, że Ameryka jest “dobrym mocarstwem”, bo “stojącym na straży demokracji i wolności”. Autor pokazuje, że w rzeczywistości konflikty zbrojne, toczone przez Stany Zjednoczone, począwszy od XIX wieku, toczyły się zawsze w imię ich interesów i imperialistycznej polityki, włączając w to obie wojny światowe. Może nie mówi się o tym powszechnie, ale to Stany Zjednoczone były faktycznym zwycięzcą II wojny światowej, wskutek której się wzbogaciły i przejęły schedę mocarstwa światowego po Wielkiej Brytanii. Prof. Mearsheimer  dowodzi, że USA nie powinny mieszać się do spraw innych krajów, gdyż wcale nie powoduje to mniej konfliktów, tyle tylko, że Mearsheimer argumentuje owo “mieszanie się” ww. szerzeniem demokracji, podczas gdy Zinn udowadnia, że wszystko to toczyło się zawsze przez pieniądze - co, szczerze mówiąc, bardziej mnie przekonuje i uważam, że jest bardziej prawdopodobne, niż jakieś szczytne ideały. Po prostu: korporacja USA.

Niewątpliwie pozycja ta jest jednostronna, sprawiająca wrażenie, jakby autor nie zauważył żadnych pozytywów w dziejach Stanów Zjednoczonych, tylko wyzysk, a nawet momentami, jakby szukał dziury w całym. Jak w przypadku opisywania sprzeciwu przeciwko różnym wojnom, które toczyła Ameryka (łącznie z II wojną światową, w przypadku której nastroje antywojenne naprawdę musiały należeć do wyjątków, gdyż ludzie mieli poczucie, że ich walka ma sens - w przeciwieństwie do wielu innych wojen - bo walczą o zwycięstwo dobra nad złem). Opisuje przeróżne bunty i protesty. Z pół książki poświęcone jest strajkom robotniczym i rozwojowi ruchu socjalistycznego w USA - co uważam za zbędne, gdyż koniec końców w USA nie wybuchła rewolucja robotnicza i nie zapanował inny ustrój… Można zadać sobie pytanie: skoro jest tak źle, to czemu Stany są najbogatszym krajem na świecie? Jednak tak miało być - nie miała to być kolejna klasyczna historia o zwycięzcach, pisana przez zwycięzcę. Najlepiej wyjaśnia to sam autor w przedostatnim rozdziale, który jest świetnym podsumowaniem myśli, które mu przyświecały.

….

Smutne, że patrząc na ludzkie dzieje, to zawsze wygląda to tak samo - a słowa Zinna o ogromnych nierównościach są dziś jeszcze bardziej aktualne, niż kiedyś; ciekawe co by powiedział na gangrenę mediów społecznościowych toczącą świat. Nie zgadzam się z tym, że "historię tworzą elity", a lud jest tylko "bezwolną masą". Choć owszem, elity rządzą, ale rządzą zawsze w swoim interesie,  i niestety, nazbyt często zdarza się, że owe "elity" kierują lud w bardzo złą stronę - przykłady tego można znaleźć w każdej epoce. Dlatego historia rodzaju ludzkiego jest tak pełna nieszczęść, wojen i biedy. A to właśnie ten "bezwolny lud" składa się z tych osób, które ciężko pracują na bogactwo innych. I prawdą jest, że o prawa trzeba walczyć - jak to się mówi “wolności nikt nam nie da, trzeba ją wywalczyć” - elity nie mają interesu w tym, aby dopuścić do podziału tortu mniej uprzywilejowanych, swoich przywilejów nie oddadzą dobrowolnie. Tak było z prawami kobiet, prawami pracowników, czy zniesieniem niewolnictwa. Wszystko to okupione było latami walki, o czym pisze Zinn.

Inna sprawa, że tę pozycję bynajmniej "nie czyta się jak kryminał", jest dosyć trudna w odbiorze, zwłaszcza w tych rozdziałach, gdzie autor rozpisuje się o strajkach robotniczych i socjalizmie. Nie zmienia to fakt, że książka faktycznie zainspirowała innych - i kilka lat temu powstała też "ludowa wersja" historii Polski.

Metryczka:
Gatunek: historia
Główny bohater: Stany Zjednoczone
Miejsce akcji: Stany Zjednoczone
Czas akcji: 1492 - 2000
Ilość stron: 900
Moja ocena: 4,5/6
 
Howard Zinn, Ludowa historia Stanów Zjednoczonych. Od roku 1492 do dziś, Wydawnictwo Krytyka Polityczna, 2016

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później