Posiadłość East Lynne
Niestety ja niewiele mogę napisać o niej dobrego. Cała akcja rozgrywa się gdzieś na angielskiej prowincji, wśród tamtejszych wyższych warstw społecznych, a zatem gros treści stanowią pogaduszki, wzajemne odwiedziny i towarzyskie intrygi. O dziwo jest tu również wątek „kryminalny”, ale o tym dalej. Powieść jest pełna absurdów i topornie skonstruowanych, jednowymiarowych bohaterów. Kiedy poznajemy główną bohaterkę – Izabel - jest ona naiwnym dziewczątkiem, które nie wie, co się wokół niej dzieje. Sprawia wrażenie, że w jej głowie nie postała żadna myśl. Jej brak osobowości autor uzasadnia „wrażliwością”. Dziewczyna jest tak nierozgarnięta, że zapytana o swoje zamążpójście, odpowiada, że "sama nie wie, jak to się stało”. Nie wiadomo co porabia całymi dniami (bo na ten temat tekst milczy), z wyjątkiem wyczekiwania na powrót męża, pana Carlyle. Po urodzeniu dzieci staje się natomiast typową wiktoriańską damą, wiecznie słabującą i użalającą się nad sobą (nota bene kuriozalny jest opis porodu…). Nie przybywa jej niestety rozumu i tak już zostaje do końca… Dla kontrastu siostra jej męża jest apodyktyczną starą panną – kiedy dowiaduje się, że brat się ożenił reaguje na to tymi słowami: Nigdy mu nie wybaczę – powiedziała z rozmysłem – I nigdy nie wybaczę jej, ani jej nie zaakceptuję. Po czym wprowadza się do jego domu, nie zapytawszy nawet go o zgodę, bo postanawia nim zarządzać (a raczej „się rządzić”). No, komedia. Postać ta jest zresztą bardzo cudaczna i jako jedyna odstaje od innych bohaterek, które są przedstawione jako afektowane idiotki, płaczące co chwila i mdlejące z byle powodu. Żadnej z nich nie da się polubić. Mężczyźni z kolei to albo dżentelmeni, albo łajdacy – równie bezpłciowi jak kobiece bohaterki. Główny bohater, pan Carlyle jest chodzącym ideałem, bez jednej skazy.
Postępowanie bohaterów Posiadłości wydaje się często
niezrozumiałe, a wręcz absurdalne. Np. główny bohater oświadcza się pod wpływem
chwili, bo widzi, że dziewczyna jest źle traktowana w domu swoich krewnych. I
jedynym wyjściem jest ożenek z nią? Fajnie, ale co, jeśli spotka kolejne
potrzebujące pomocy sierotki? Krewna Isabel, u której ta jest zmuszona
zamieszkać, nie znosi dziewczyny, ale nie wiadomo kompletnie z jakiego powodu. Momentami
wydawało mi się wręcz, że niektóre postaci są niedorozwinięte umysłowo, tak
pozbawione rozsądku było ich zachowanie. Bzdura tu
pogania bzdurę, a im bliżej do końca, tym bardziej autorka pogrąża się w oparach
absurdu. Wątek kryminalny jest równie
bezsensowny i nudny, jak ten główny i przez sporą część książki zadawałam sobie
pytanie, po co on w ogóle tam jest. Mamy w nim np. taką scenę: matka człowieka
zaplątanego w morderstwo ma sny, w których widuje nieznajomego mężczyznę,
rzekomo mordercę. Córka wypytuje ją o jego wygląd. Ze snu! Tak jakby mogło to
cokolwiek wnieść do rozwiązania sprawy – bo widziała go we śnie? Nie
wspominając już o tym, że kobieta w ogóle człowieka tego nie widziała na jawie,
ba nawet nie wiedziała o jego istnieniu, bo jej córka to przed nią zataiła! Cały
ten wątek wlecze się jak flaki w oleju – przez kilkanaście lat (sic!) nie udaje
się rozwikłać sprawy, bo bohaterowie nie widzą tego, co mają pod nosem.
Sherlock Holmes powiedziałby: „widzicie, ale nie dostrzegacie”.
Wszystko to jest rozwleczone do granic możliwości: każdy drobiazg jest opisywany i analizowany na kilkanaście stron, rozmowy – często o pierdołach (jak np. zrzędzenie panny Carlyle o tym, że jakiś jej znajomy wystroił się na ślub), ciągną się w nieskończoność. Nie brakuje opisów trywialnych czynności, czy paplaniny typu: Nie wiem dlaczego, ale cieszę się, że wyjdę dzisiaj z domu. Może dlatego, że jest tak ślicznie. W pewnym momencie autorka opisuje ze szczegółami całą tę kryminalną aferę, co zajmuje kilka stron – mimo tego, że czytelnik to wszystko już przecież wie. Mnóstwo jest tu słów rzucanych na wiatr, albo jakichś zachowań, które wydają się czytelnikowi zaczątkiem intrygi, gdy tymczasem autorka je porzuca i zapomina o nich. A tym, co wydaje się być dla bohaterów (czy raczej bohaterek) najważniejsze, jest picie herbaty – koniecznie o ściśle określonej porze dnia.
Pewnym wytłumaczeniem tych wszystkich absurdów jest fakt, iż nie jest to powieść współczesna. W tym miejscu przyznaję, że nigdy wcześniej nie słyszałam o tej książce i nie potrafiłam umiejscowić jej w czasie, choć pewną wskazówką była informacja o ekranizacji w 1931 roku. Jakież było moje zdziwienie, kiedy Henry Wood okazał się nie autorem, a autorką! Czyli pani Henrykowa Woodowa – jak przystało na dawne czasy kobieta pozbawiona została nawet własnego imienia i nazwiska. Zatem powieść najwyraźniej o czasach wiktoriańskich, napisana w tamtych czasach i skierowana do XIX-wiecznych czytelników, coś w rodzaju wiktoriańskiej telenoweli (bo w całej książce nigdzie nie określono dokładnie kiedy rozgrywa się akcja). Wbrew pozorom jest ona najlepszym przykładem na to, jak bzdurnym pomysłem jest ubezwłasnowolnienie kobiet. Mężczyźni musieli bowiem kombinować jak utrzymać swoje żony, podczas gdy te marnowały swoje życie na nicnierobienie, a z nudy same wymyślały sobie problemy. Ileż to w historii było takich szlachcianek, co to wiecznie czuły się chore, wikłały się w jakieś nonsensowne romanse, albo wpadały w dewocję. Tak jest i w Posiadłości. Dla niektórych pań spacer jest wyzwaniem. Wierzcie mi, jak mnie drażniły te wszystkie paniusie z kart tej powieści. Ale w tamtych czasach takie kobiety - niezbyt mądre, ale za to posłuszne - stanowiły zapewne ideał kobiecości. Zapewne pani Henrykowa Wood napisała swoje „dzieła” także z nudów.
Niestety Posiadłość posiada wszystkie wady wiktoriańskich powieści, w tym typowo XIX-wieczne moralizatorstwo, skierowane oczywiście głównie pod adresem kobiet. Jest tu mnóstwo wzmianek o Bogu, o „spełnianiu swojej powinności wobec Boga”, a także o „niesieniu swojego krzyża”. Kobiety są obarczane błędami swoich krewnych: jedna z bohaterek ma „plamę na honorze”, bo jej brat jest oskarżony o przestępstwo, córkę innej okryła hańba, bo jej matka opuściła swojego męża – oczywiście na mężczyznę „hańba” ta nie spadła.
Damo – żono – matko! (…) Niezależnie od tego, na jakie próby może wystawiać cię los w twoim małżeńskim życiu (…) postanów je znieść. Padnij na kolana i módl się, byś była w stanie je znieść. Módl się o cierpliwość, módl się o siłę, by oprzeć się pokusom szatana nakłaniającym cię do ucieczki. Znoś je raczej do śmierci, niż miałabyś stracić swoje dobre imię.
Ciekawe jest również podejście do dzieci: są one, bo są, ale rodzice niespecjalnie się nimi nie interesują, od czego w końcu są guwernantki. Pani Carlyle stwierdza nawet, że dziecko musi ustąpić pierwszeństwa kiedy ona chce wyjść z mężem poza dom i że „nigdy nie poświęciłaby męża dla dziecka”; nawet ciężka choroba i śmierć potomka wydaje się niewiele wzruszać tych ludzi. No cóż, tak było w tamtych czasach…
Z przykrością muszę stwierdzić, że Posiadłość East Lynne kwalifikuje się do kategorii „strata czasu”. Nic ona nie wniosła do mojego życia: ani emocji (no, chyba że irytację głupotą bohaterów), ani przyjemności z lektury, ani wiedzy, czy pożytecznych refleksji. Jedyną jej zaletą jest bardzo prosty język, który sprawia, że szybko tę książkę przeczytałam, mimo jej ogromnej objętości. Zapewne w XIX wieku spełniała rolę współczesnej telenoweli, ale moim zdaniem próby czasu nie przeszła i w XXI wieku nie nadaje się do czytania. Nie dorasta ona do pięt klasykom XIX-wiecznej powieści, jak Jane Austen, czy siostry Bronte. No, ale przynajmniej grzbiet dobrze prezentuje się na półce…
Gatunek: powieść
Mrs Henry Wood, Posiadłość East Lynne, Wydawnictwo Zysk i s-ka, 2021
Komentarze
Prześlij komentarz