Powieść Niny Lykke jest typowym przykładem literatury, będącej zapewne odzwierciedleniem skandynawskiego stylu i poziomu życia. Otóż trudno znaleźć wśród tych powieści takie, które opowiadałyby o poważnych problemach, jak dajmy na to nielegalni imigranci, czy nierówności społeczne. Przynajmniej ja takich nie czytałam. Za to Skandynawowie ustawicznie narzekają na nudę i pustkę życia. To tzw. problemy pierwszego świata, problemy średniej klasy w krajach dobrobytu, gdzie każdy ma wygodny dom, domek na wsi, dobrą pracę, a opiekuńcze państwo zdejmuje z ich barków wiele zmartwień. Nie trzeba się już wysilać, walczyć o swoje. I wtedy pojawia się ONO: poczucie bezsensu życia. Depresja. Satysfakcji nie dają nawet związki z innymi, które często zresztą są powierzchowne – ludziom nie chce się zabiegać o innych, izolowanie się czy nawet rodzaj autyzmu są tu normą. Samotność to plaga. Zwalcza się ją nałogami, oglądaniem seriali, czy też wikłaniem się w romanse. Ale to i tak nie pomaga, czujemy się coraz bardziej „puści”. Z wiekiem coraz mniej się chce, przestaje się walczyć, a normy społeczne są takie, że starszym ludziom odmawia się prawa do życiowych przyjemności. To wszystko znajdziemy w Ostatnim stadium, którego bohaterką i narratorką jest lekarka przeżywająca kryzys wieku średniego. Jest znudzona, sfrustrowana i ma dość ludzi, nawet najbliższych. Powieść możemy podzielić na dwa zasadnicze wątki: osobisty i zawodowy. W tym pierwszym dowiadujemy się o tym, jak kobieta postrzega swoje małżeństwo, co sądzi o romansie, w który się zaangażowała, jaki ma stosunek do innych ludzi, np. do sąsiadów oraz generalnie jak czuje się w swoim życiu. Jej przemyślenia są dosyć typowe, mało oryginalne – wydaje mi się, że takowe ma każdy średnio inteligentny człowiek powyżej 40-tki. 

 

Z pamiętnika niemłodej lekarki.  


Bardziej frapujący wydał mi się wątek zawodowy, w którym Ellin opowiada o swojej praktyce lekarskiej. I nad tym chciałabym się chwilę zatrzymać. Kobieta jest lekarzem rodzinnym i codziennie przyjmuje pacjentów narzekających na banalne dolegliwości, jak ból pleców, katar, czy kołatanie serca. Jednocześnie wielu z nich domaga się wszelkich możliwych badań, przekonanych, że ich problemy zdrowotne to coś poważnego. Zabrakło tu jeszcze tylko kwestii „doktora Google” i podważania diagnoz lekarza tym, co znalazło się w Internecie… Ten wątek dał mi do myślenia: z jednej strony zabawny, z drugiej niepokojący. Trudno się nie zgodzić z argumentami Ellin: z wiekiem ciało po prostu funkcjonuje gorzej i nie ma w tym żadnej filozofii, trzeba się z tym pogodzić. Stąd lekarka patrzy na swoich pacjentów z pobłażliwością, ale też irytacją, wskazującą wyraźnie na wypalenie zawodowe. Ma na nich coraz mniejszą tolerancję, co z jednej strony jest zrozumiałe – z drugiej, przecież każdy chce być wysłuchany i zaopiekowany przez lekarza, a wiele problemów jest pochodną właśnie instrumentalnego podejścia medyków do swoich pacjentów. Bo problem w tym, że nigdy nie wiadomo, co jest błahostką, a co może okazać się czymś poważnym, a zdrowie to coś, z czym nie chcemy eksperymentować. Paradoksalnie jesteśmy też zachęcani do troski o swoje zdrowie, poprzez coraz to liczniejsze kampanie dotyczące różnych chorób, badania się, a nawet wszechobecne reklamy medykamentów. Z jednej strony to dobrze, z drugiej może faktycznie prowadzić do lęków u wielu ludzi, bo często wręcz te kampanie polegają na straszeniu i wzbudzaniu w odbiorcach poczucia winy (co niezmiernie mnie denerwuje). Kojarzycie te ogłoszenia społeczne straszące rakiem? Więc jak zwykle w naszych czasach jesteśmy postawieni między młotem, a kowadłem. I tak źle, i tak niedobrze: idziesz do lekarza - jesteś rozczulającym się nad sobą hipochondrykiem, nie idziesz - nie dbasz o siebie. Zarazem każdy kto ma jakiś kontakt ze służbą zdrowia w naszym kraju wie, że nie jest kolorowo. Na zabiegi czeka się latami. Za badania najlepiej zapłacić z własnej kieszeni, niż czekać miesiącami, aż zrefunduje je NFZ - zawsze mówię, że gdyby na wynik badania można było tyle czekać, to znaczyłoby, że wszyscy ludzie są zdrowi i wcale tych badań nie potrzebują. Bo jeśli jest się chorym, to leczyć się trzeba jak najszybciej, a nie za kilka miesięcy, czy lat. Dlatego utyskiwanie Elin na  państwo opiekuńcze, w którym za wszystkie te wizyty i drogie badania płaci państwo, a ludziom wpaja się przekonanie, że „mają do tego prawo” - może zirytować polskiego czytelnika. Wydaje mi się też, że zamieszczanie w powieści twierdzeń, iż większość stanów bólowych i chorób przechodzi sama z siebie (chciałabym, żeby tak było) jest dosyć ryzykowne i zastanawiałam się, czy treść tych „pamiętników lekarki” była konsultowana z jakimś lekarzem… 



Pomimo tego, że, jak już wspomniałam, treść tej książki powiela wątki, które spotkałam już w wielu innych powieściach skandynawskich – dość wspomnieć Dorosłych Marie Aubert, czy powieści Therese Bohman, a nawet skandynawskie kryminały, w których często pojawiają się motywy depresji, samotności, czy wypalenia – to Ostatnie stadium spodobało mi się i momentami nawet rozbawiło. Być może spowodowane to było tym, że potrafiłam utożsamić się z bohaterką. A na pewno będę miała Ostatnie stadium w głowie idąc teraz do lekarza... Oczywiście trudno nie zgodzić się z tezą, że ta powieść jest satyrą na bogate zachodnie społeczeństwa, tkwiące u progu dekadencji i nurzające się w problemach egzystencjalnych, banalnych w gruncie rzeczy. W tej książce przynajmniej to widać, w przeciwieństwie do wielu innych, których bohaterowie tylko irytują tym swoim użalaniem się nad sobą. 

 

Metryczka:
Gatunek: powieść
Główny bohater: Elin
Miejsce akcji: Norwegia
Czas akcji: współcześnie
Ilość stron: 304
Moja ocena: 5/6

Nina Lykke, Ostatnie stadium, Wydawnictwo Pauza, 2021

 

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później