Dość długo zastanawiałam się, czy tę książkę czytać, czy nie. Obawiałam się drastycznych treści, zwłaszcza biorąc pod uwagę z lubością cytowane w recenzjach pierwsze zdanie. W końcu przekonała mnie jedna z opinii oraz, wstyd się przyznać, okładka z motywem, który uwielbiam. I okazało się, że nie taki diabeł straszny, jak go malują. Aczkolwiek faktycznie nie jest to powieść, nad którą szybko można przejść do porządku dziennego. 

 

Za górami, za lasami, na samotnej wysepce mieszkała sobie pewna rodzina... Kolejne pokolenia zajmują się sprzedażą choinek i stolarstwem, a swoje wyroby sprzedają w pobliskim miasteczku. Ten w miarę poukładany obrazek burzy rodzinna tragedia – wtedy wszystko zaczyna się sypać, a reperkusje prowadzą do coraz dziwniejszych zdarzeń. Haarderowie stopniowo odcinają się oni od lokalnej społeczności i coraz bardziej dziwaczeją. Jon, głowa rodziny, nie chce widzieć w posiadłości żadnych obcych ludzi, buduje zasieki, sam również przestaje pokazywać się w miasteczku – to postać podobna do Ernta Allbright z Wielkiej samotności. Świat na zewnątrz staje się dla niego obcy, groźny, pragnie chronić przed nim swoich bliskich i zachować ich jak najdłużej dla siebie. Problem w tym, że czyni to w co najmniej dyskusyjny sposób. 

 

Izolacja od innych ludzi, samotność, brak umiejętności poradzenia sobie z życiowym dramatem – to są dosyć typowe wątki jeśli chodzi o beletrystykę. Jest to też kolejna powieść pokazująca implikacje zaszycia się gdzieś w głuszy, na łonie przyrody, co jest marzeniem tak wielu, udręczonych miejskim chaosem. Tym co odróżnia Żywicę od innych tego typu powieści jest motyw patologicznego zbieractwa, wpleciony pomiędzy opowieść o pogłębiającym się szaleństwie Hardeera. Zaczyna się dosyć niewinnie – przecież wielu ludzi lubi chomikować różne przydasie – ale stopniowo rzecz zaczyna wymykać się spod kontroli, co dodatkowo naznacza głównego bohatera, tracącego powoli kontakt z rzeczywistością. Jeśli ktoś myśli, że to tylko nieszkodliwe dziwactwo, to czasem w telewizji można spotkać reportaże ukazujące mieszkania zawalone po sufit różnymi rzeczami i skutki, jakie to ze sobą niesie – zarówno dla właścicieli owych rzeczy, jak i dla otoczenia. Ale i duńska pisarka opisuje to w malarski wręcz sposób. W ten sposób Ane Riel kreśli stopniowy upadek rodziny nie tylko moralny i ekonomiczny, ale i czysto pragmatyczny, a nawet estetyczny, że tak to określę. Oryginalny jest również motyw tytułowej żywicy – symbolu trwania w niezmienionym stanie, nawet przez tysiąclecia. 

 

Żywica to jeden z lepszych thrillerów psychologicznych, jakie czytałam, a nie przepadam za tym gatunkiem, bo z reguły te książki wydają mi się kiepsko oddawać rzeczywistość. Tu jest inaczej. Postępowanie bohaterów, przede wszystkim ich toksyczne relacja, sprawiają, że czytelnika przejmują ciarki, choć autorka raczej nie epatuje brutalnością, a pozwala odbiorcy użyć własnej wyobraźni. Nastrój powieści jest mroczny, przejmujący, bardziej z uwagi na warunki, w jakich żyją bohaterowie i krzywdę, jaką wyrządzają sami sobie. Wrażenie wywiera również to, że cała historia opowiadana jest (w większości) z perspektywy małego dziecka, które oczywiście nie rozumie tego, co się dzieje, nie rozumie tego, że z jej rodziną jest coś nie tak. Rodzice są dla dziewczynki autorytetem, jak dla każdego dziecka, kocha ich, zatem stara się ona spełnić ich oczekiwania. Zresztą to nie są źli ludzie, trudno ich tu jednoznacznie potępiać, bo intencje mają dobre, ale sposób ich wyrażenia jest wypaczony. Tak to z reguły bywa w dysfunkcyjnych rodzinach, jednak każda z nich wypracowuje swój oryginalny model funkcjonowania, gdyż wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa ma swój sposób - że przytoczę inne słynne literackie pierwsze zdanie.

 

Metryczka:
Gatunek: thriller psychologiczny
Główny bohater: Rose Hardeer
Miejsce akcji: Dania
Czas akcji: współcześnie
Liczba stron: 280

Moja ocena: 5/6

 

Ane Riel, Żywica, Wydawnictwo Zysk i S-ka, 2020 

 

 

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później