Spacer po linie
Co tu robić w środę 11 listopada? Jak połowa Polaków wybrałam się do kina, ale nie na Bonda, ale na The Walk.
W 1974 roku francuski linoskoczek, Philippe Petit, postanowił przejść po linie rozpiętej pomiędzy dwoma wieżowcami World Trade Center. Czyn, którego dokonanie wydaje się nie tylko niemożliwe, ale i - delikatnie mówiąc - szalone. Jednak dla Petita stało się ono jego największym marzeniem, miało być największym osiągnięciem, aktem artystycznym.. WTC były wtedy dopiero w budowie i zadziwiały świat swoim ogromem, ale także... bezosobowością. Nowojorczycy uważali, że te dwa klocki szpecą miasto. Jak się pewnie domyślacie, wyczyny takie jak Petita są nielegalne, więc Francuz nie miał do dyspozycji całego sztabu pomagierów, rozpracowujących wszystko krok po kroku - był zdany na siebie i garstkę swoich przyjaciół, a nawet ludzi przypadkowo spotkanych i skaptowanych do "spisku". A było nad czym spiskować: oczywiście Petit chodzić po linie potrafił, ale chodzenie po linie na wysokości 110 piętra to zupełnie inna para kaloszy, niż lina rozpięta między drzewami na kilku metrach. Choć, jak się logicznie zastanowić, zginąć można spadając z kilkunastu metrów. Anyway, trzeba było zastanowić się nad tym jak ową linę zamocować na wieżach, jak przerzucić ją między nimi i ją ustabilizować, a przede wszystkim jak dostać się na dach, omijając wszystkich strażników i niepożądanych świadków.
W 1974 roku francuski linoskoczek, Philippe Petit, postanowił przejść po linie rozpiętej pomiędzy dwoma wieżowcami World Trade Center. Czyn, którego dokonanie wydaje się nie tylko niemożliwe, ale i - delikatnie mówiąc - szalone. Jednak dla Petita stało się ono jego największym marzeniem, miało być największym osiągnięciem, aktem artystycznym.. WTC były wtedy dopiero w budowie i zadziwiały świat swoim ogromem, ale także... bezosobowością. Nowojorczycy uważali, że te dwa klocki szpecą miasto. Jak się pewnie domyślacie, wyczyny takie jak Petita są nielegalne, więc Francuz nie miał do dyspozycji całego sztabu pomagierów, rozpracowujących wszystko krok po kroku - był zdany na siebie i garstkę swoich przyjaciół, a nawet ludzi przypadkowo spotkanych i skaptowanych do "spisku". A było nad czym spiskować: oczywiście Petit chodzić po linie potrafił, ale chodzenie po linie na wysokości 110 piętra to zupełnie inna para kaloszy, niż lina rozpięta między drzewami na kilku metrach. Choć, jak się logicznie zastanowić, zginąć można spadając z kilkunastu metrów. Anyway, trzeba było zastanowić się nad tym jak ową linę zamocować na wieżach, jak przerzucić ją między nimi i ją ustabilizować, a przede wszystkim jak dostać się na dach, omijając wszystkich strażników i niepożądanych świadków.
Nie mam lęku wysokości. Raczej nie. Chodzę po górach, wspinałam się po ferratach i Orlej Perci, latałam na longline, mieszkam na 11 piętrze. Czasem jednak robi mi się nieswojo, kiedy wejdę gdzieś wysoko i spojrzę w dół, a nie wyobrażam sobie, żebym mogła stanąć na dachu wieżowca takiego jak WTC i spokojnie sobie patrzeć bez zawrotu głowy. Cały czas więc zastanawiałam się, jak ten człowiek to zrobił. Że nie zjadły go nerwy, adrenalina, że jednak nie poczuł zawrotów głowy. Przecież wystarczyłoby jedno potknięcie, jeden fałszywy krok, by ta cała przygoda zakończyła się dla niego tragicznie. Boże, co za wariat, myślałam sobie. Kluczowym pytaniem było dlaczego Francuz tak ryzykuje. Dlaczego wystawił się na prawie pewną śmierć. Dziennikarze także go o to pytali - podobnie jak himalaistów, a on - podobnie jak himalaiści odpowiadał, że "bo tak", "po prostu". Ale himalaiści przynajmniej stosują środki bezpieczeństwa, na tyle ile to możliwe - nie chodzą w góry bez liny i bez czekana. Wspinacze też montują stanowiska i nie wspinają się "na żywca". A Petit owszem. Nie mogłam zrozumieć dlaczego nie chciał w żaden sposób się zabezpieczyć, tylko postawił wszystko na jedną kartę. Uczciwość wobec własnego performance, wobec publiczności? Naprawdę? Czy publiczność naprawdę wymaga tego od artysty? By ryzykował życiem? Poza tym wydaje mi się, że Petit zrobił to bardziej dla siebie, dla własnej satysfakcji, samorealizacji, niż dla widowni - przecież z poziomu ulicy praktycznie nic nie było widać, a z dachu wież oglądali go tylko policjanci. A czy pomyślał, co czuła jego dziewczyna, wiedząc, że jej ukochany może lada chwila zginąć?
Nie da się ukryć, że The Walk jest filmem mało oryginalnym, w tym sensie, że opowiada całą historię jak Pan Bóg przykazał: mamy więc początki Francuza jako linoskoczka, narodziny jego idei, przygotowania i kulminacyjny moment. Już o samym wyczynie jednak się nie da powiedzieć, że brakuje mu oryginalności. Byłby też The Walk filmem raczej kameralnym, nie potrzebującym aż realizacji w 3D, gdyby nie owo spektakularne przejście między wieżami, aż proszące się o trójwymiarowość. Poszłam na ten film głównie, by przekonać się, czy i patrząc na to na ekranie poczuję zawroty głowy. Rzeczywiście, efekt jest. Nigdy nie zdobyłabym się na to, by choć postawić nogę na linie, by wystawić ją za krawędź dachu. Ba, pewnie bym do tej krawędzi się nawet nie zbliżyła. W czasie przejścia, kiedy linoskoczek wędrował sobie beztrosko tam i z powrotem - ręce mi się spociły, zaschło mi w gardle i marzyłam tylko o tym, żeby się to już skończyło. Odczuwałam takie emocje nawet wiedząc że zakończenie będzie szczęśliwe! To zdecydowanie najlepszy moment filmu (a zdjęcia znowu robił Dariusz Wolski - mam wrażenie, że ten operator robi zdjęcia do połowy hollywoodzkich produkcji) - właśnie dla takich chwil warto chodzić do kina. Lubię Josepha Gordona-Levitta i wydaje mi się, że zagrał swoją rolę dobrze: budzi on na ekranie niekłamaną sympatię, gdy tymczasem logicznie rzecz biorąc powinno się go brać za samolubnego szaleńca wciągającego swoich przyjaciół w popełnienie przestępstwa. No ale niektórych legendarnych bank-robberów też przecież lubiliśmy, a przestępstwo popełniane przez Petita jest tylko przestępstwem nominalnym, bo przecież nikomu nie dzieje się krzywda (może tylko jemu samemu). Nie podobał mi się natomiast pomysł, by postawić Levitta na szczycie Statuy Wolności i kazać mu monologować o swoim przejściu - było to dla mnie zbyt teatralne i kiczowate. No i zabrakło mi w tym filmie kropki nad i, jeśli chodzi o WTC, bo film ten można też odbierać jako hołd dla dwóch wież, dla Nowego Jorku jeszcze sprzed 11 września 2001. Gdybym ja była scenarzystą na pewno w jakiś sposób zasygnalizowałabym ich los. Może twórcy filmu nie chcieli być zbyt dosłowni.
Ten film szalenie mnie intryguje, bo uwielbiam wszystkie wieżowce świata jednocześnie cierpiąc na naprawdę paskudną odmianę batofobii. Przerażają mnie (to właściwie mało powiedziane) wszystkie duże i głębokie miejsca... nie mogę oglądać nawet zdjęć wieżowców z pewnej perspektywy, ale i tak mnie do nich ciągnie. Kiedyś oglądałam film dokumentalny o tym wyczynie, fajnie, że zrobili też fabularny.
OdpowiedzUsuńOgromnie mnie ten film ciekawi, ale do kina się raczej nie wybiorę, a podejrzewam, że na małym ekranie nie będzie takiego efektu "wow!".
OdpowiedzUsuń