Dziewczyna, która igrała z ogniem

Po moich niefortunnych doświadczeniach ze Zmierzchem i Klątwą Tygrysa, do tzw. młodzieżówek zaczęłam podchodzić nieufnie, stwierdzając, że albo ich poziom jest zastraszająco mierny, albo już – co tu dużo mówić – wiek nie ten, nie ten odbiorca. W świąteczny czas naszła mnie jednak ochota na lekturę nie wymagającą wysiłku intelektualnego, a będącą czystą rozrywką. I tak kilka dni spędziłam z kultowymi już chyba Igrzyskami śmierci. Na szczęście spełniły one moje oczekiwania z nawiązką i przywróciły mi wiarę w młodego czytelnika...

Muszę przyznać, że przygody, a raczej walka o życie Katniss Everdeen jest dobrze pomyślana i opisana z dużą wprawą. Elektryzuje i zaskakuje. Igrzyska śmierci wyposażone są we wszystkie tradycyjne elementy baśni: uniwersum rządzące się swoimi zasadami, walkę z potężnym złem oraz bohaterów odważnie stawiających czoło temu złu. 

Sama koncepcja okrutnych igrzysk, w których nastolatkowie walczą o przetrwanie na oczach telewidzów, pomieszania walk gladiatorów z reality show choć tak prosta to jest jednak oryginalna. Obstawiałabym, że autorka inspirowała się znanym w USA programem pt. Rozbitkowie, w którym to grupa osób jest zostawiana w jakiejś dziczy, gdzie musi przetrwać kilka tygodni. Organizatorzy fundują im różne konkurencje, a każdym odcinku ktoś jest eliminowany. Wygrywa ten kto dotrwa do końca, nie tylko wykazując się umiejętnościami z dziedziny survivalu, ale też pozyskiwania sobie sojuszników. Do ekranu przykuwa nieprzewidywalność wydarzeń oraz ludzkich zachowań. 

Akcja Igrzysk śmierci płynie tak błyskawicznie, że czytelnika od książki trzeba odciągać wołami, a do tego cały czas siedzi się jak na rozżarzonych węglach, zastanawiając się, co jeszcze się wydarzy. Suspens goni suspens. To napięcie, które wraz z przewracanymi kartkami ciągle się nasila może być ciut łagodzone poprzez świadomość, że główna bohaterka z pewnością przeżyje – bo takie są reguły gatunku, no i bez tego nie byłoby kolejnych części książki. Tej pewności za to czytelnik nie ma w odniesieniu do sojuszników Katniss, za których również trzyma kciuki. Emocje towarzyszące lekturze są ogromne, zdarzają się nawet chwile wzruszeń.

Sukces powieści gwarantują nie tylko dramatyczne wydarzenia, ale przede wszystkim zapadający w pamięć, wchodzący za skórę bohaterowie, tak, że kiedy dzieje im się coś złego, czytelnik wykrzykuje O Boże, nie! I łka wstrząśnięty okrucieństwem pisarza. 


Najlepiej jeszcze jeśli ci bohaterowie są piękni i młodzi oraz są chodzącymi ideałami, co oczywiście umożliwia wprowadzenie do powieści nieodzownego wątku miłosnego (albo i dwóch). To młyn na wodę nastoletnich czytelniczek, zakochujących się w fikcyjnych postaciach – a jeśli jeszcze dołożyć do tego atrakcyjny wizualnie film, to nie ma się co dziwić, że świat oszalał na punkcie tej historii. 

Nie obchodzi mnie, że on nie istnieje, i tak chcę za niego wyjść

Nawiasem mówiąc nie jestem skora do odgórnego obwieszczania, że „książka jest lepsza niż film”, bo wiem, że film rządzi się innymi regułami, ale tu rzeczywiście muszę stwierdzić jak powyżej. Film jest nakręcony na zasadzie wyciągnięcia z książki czystej akcji, najbardziej dramatycznych momentów, a wszystko to, co było w książce pomiędzy nimi – nie istnieje.

Igrzyska śmierci wprawiły mnie w stan, który niestety już rzadko mi się zdarza – całkowitego pochłonięcia lekturą, takiego, że książka staje się ważniejsza od tego, co dzieje się w rzeczywistości, że jestem w stanie myśleć tylko o tym, co się zdarzy i porzucić wszystko byleby tylko czytać dalej. Po skończeniu pierwszej części musiałam siłą woli powstrzymywać się, by natychmiast nie rzucić się na część drugą, zaniedbując przygotowania świąteczne. Druga część - W pierścieniu ognia - jest tylko w połowie tak ekscytująca, jak pierwsza. To znaczy – do połowy książki jest przyzwoicie i ciekawie, ale dopiero w drugiej połowie akcja dostaje turbodoładowania i znowu towarzyszą nam znajome już z części pierwszej emocje. Do tego stopnia, że kiedy w trakcie czytania niespodziewanie zawiesił mi się czytnik i nie chciał się ponownie uruchomić, wpadłam w czarną rozpacz: jak to, i zostanę tak w połowie powieści?? Na szczęście to była tylko chwilowa awaria... Może się wydawać, że powtórzenie wątku z pierwszej części spowoduje, że powieść straci na elemencie zaskoczenia, ale nic podobnego - autorka nadal zadziwia wymyślaniem dziesiątkami sposobów na jakie można zabić człowieka... 

A potem Suzanna Collins zabiła każdego bohatera, którego pokochałam. Koniec
Niestety podczas czytania trzeciej części odczułam już wyraźnie zmęczenie materiału, do tego stopnia, że z ledwością dobrnęłam do końca. Rebelia i walka ze znienawidzonym Kapitolem nie miały już tej świeżości jak same igrzyska, nie miały też owego napięcia – wydawało się, że wszystko toczy się dwa razy wolniej niż na arenie, mimo tego, że powieść przecież obfituje w strzelaniny, wybuchy, pościgi i inne tego typu sceny. Do tego coraz bardziej zaczęła mnie irytować główna bohaterka: Katniss w dwóch pierwszych częściach była młodocianą supermenką, podejmującą decyzje na wagę życia lub śmieci w mgnieniu oka, która dzięki swojej buntowniczej naturze wznieciła powstanie. Jej rozterki nie były aż tak istotne (i widoczne) jak czyny. Jednak w Kosogłosie to właśnie na życie wewnętrzne Katniss zostaje położony nacisk i z tego powodu książka dużo traci. Irytowało mnie to, że wszystko kręci się wokół niej, a ludzie ją otaczający padają jak muchy by ją „chronić” - Katniss staje się gwiazdą telewizyjną, lecz wcale jej to nie odpowiada i znowu zaczyna chodzić własnymi drogami; irytowały mnie jej podszyte egoizmem monologi, jej długi nie do spłacenia, coraz większe rozchwianie emocjonalne oraz absurdalne dywagacje dotyczące tego czy dać się zabić za Peetę, czy też nie – mało były dla mnie zrozumiałe wysiłki utrzymania go przy życiu za wszelką cenę. Słusznie podsumowują dziewczynę Gale z Peetą: wybierze tego z nas, przy którym będzie miała większe szanse przeżyć.. Wprawdzie Katniss jest zaprzeczeniem rozmemłanej Belli Swan, ale jej dylematy niebezpiecznie zbliżają się do fabuły Zmierzchu... Poza tym dziewczyna jest niezdyscyplinowana, a w momencie gdy w Kosogłosie, dochodzi do regularnych walk, ta jej cecha zaczyna przeszkadzać, zamiast pomagać. Na pewno nie nadaje się na dowódcę i powierzenie jej niebezpiecznej misji na czele doborowego oddziału żołnierzy zakrawa na kpinę. Pozostali bohaterowie Kosogłosa także już nie fascynują, a w dodatku zmieniają się na gorsze. To w sumie jest uzasadnione i gdyby dotyczyło prawdziwych ludzi, powinniśmy im współczuć, ale w przypadku fikcyjnych charakterów młodzieżowej powieści sięganie po tego typu „życiowe rozwiązania” średnio mi się podoba. Moim zdaniem autorka niepotrzebnie komplikuje i udziwnia sprawy. Efekt był taki, że los Katniss i jej przyjaciół przestał mnie obchodzić. Nie chodzi mi o to, że bohaterowie przestają być idealni, ale że w Kosogłosie jest to mało inspirujące, podobnie zresztą jak samo zakończenie powieści. Zamiast wieńczyć trylogię efektownym finałem jest ono do bólu banalne. Kosogłos jest zdecydowanie dużo gorszy niż dwie pierwsze części trylogii.

Mam trochę zastrzeżeń do Susan Collins, że nie wysiliła się zbytnio w opisie owego postapokaliptycznego państwa, w którym żyje Katniss, w nakreśleniu jego struktury, zbudowaniu go w detalach, jak uczynili to mistrzowie gatunku – dowiadujemy się tylko tyle, ile jest niezbędne, by zrozumieć treść fabuły. Akcja pędzi tak szybko, że nie ma czasu na jakikolwiek oddech, nakreślenie tła, jakąkolwiek refleksję na temat tego co dzieje się w Panem i dlaczego się tak dzieje. Winą za wszystko jest obciążany diaboliczny prezydent Snow. 

Może i Igrzyska śmierci to nie jest najlepsza książka do poszukiwania drugiego dna, to nie Orwell, ale gdyby go szukać to można się zacząć zastanawiać: społeczeństwo, które ma jedzenia w bród, mieszka w pięknych domach, coraz dziwaczniej się ubiera i czesze...Nie dalej jak w miniony piątek można było i u nas obserwować szał wyprzedaży – korki do galerii handlowych, ludzi wyrywających sobie przedmioty – po to, żeby wydać jeszcze więcej tak podobno ciężko zarobionych pieniędzy... Nasze rozrywki to telewizja, internet i coraz bardziej wymyślne gadżety. I dlaczego najbardziej kręcą nas brutalne widowiska, w których ludzie walczą ze sobą, opluwają się nawzajem, oszukują, zdradzają, a nawet zabijają? 

Jeśli ekscytują mnie Igrzyska Śmierci... czy to znaczy, że jestem z Kapitolu?

Czy przypadkiem Kapitol to nie my – wygodnie sobie żyjący i wykorzystujący inne, biedniejsze części świata, gdzie ludzie umierają z głodu? Ludzie to krwiożerczy gatunek, ciągle wzniecający walki między sobą - czy nawet najkrwawsze wydarzenia mogą nas czegoś nauczyć? W dodatku walka z Kapitolem wcale nie jest taka czysta jak by się wydawało, a wybór między Kapitolem a Trzynastką jest jak wybór między dżumą a cholerą. Wojna zaś, nawet w słusznej sprawie, nikomu nie przynosi chwały. Jeśli by się zastanowić, to taka właśnie jest ostateczna wymowa całej trylogii, bez względu na to co stało się z głównymi bohaterami.

Suzanne Collins, Igrzyska Śmierci - Trylogia, Wyd. Media Rodzina, 2012

Komentarze

  1. Nastolatką już nie jestem, ale całą trylogię przeczytałam i nadal jestem nią zachwycona. Takie młodzieżówki mogę czytać cały czas. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Cóż ja w sumie też - w końcu przeczytałam całego Harry'ego Pottera, dawno nie będąc już dziecięciem ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Chyba wkradł się mały chochlik ;)
    "Igrzyska..." są pod II tomem trylogii S. Larssona

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później