Dlaczego czytamy beletrystykę? Bo szukamy ciekawych opowieści – takich, które pozwolą nam się oderwać od codzienności, przenieść w zupełne inne czasy lub miejsce na ziemi, odprężyć, albo gryźć paznokcie z niepewności co się wydarzy. Cenimy pisarzy za ich wyobraźnię, za to, że napisali coś, co nam nie przyszłoby do głowy. Chemia łez potencjał na tego typu opowieść ma. Jej główna bohaterka, Catherine, jest... zegarmistrzem w londyńskim muzeum. Zawód niezwykły jak na kobietę, a w dodatku wymierający. Już na samym początku książki Catherine zostaje ciężko doświadczona i wyrwana ze swojej strefy komfortu, bo dowiaduje się, że zmarł jej kochanek. Czuje się samotna, gdyż Matthew był w zasadzie jedyną jej bliską osobą. Aby pomóc jej się z tym uporać, jej szef podsuwa jej nowe zadanie: zrekonstruowanie mechanicznej zabawki z XIX wieku, powstałej na fali fascynacji techniką. Oprócz części składowych, Catherine dostaje w swoje ręce dziennik niejakiego Henry'ego Brandlinga, na którego zlecenie powstała ta zabawka. W poszukiwaniu jej konstruktora Henry dotarł do Niemiec, do Schwarzwaldu, krainy zegarów z kukułką. Bohaterka zatapia się w opowieści sprzed prawie 200 lat...
Początkowo powieść wywarła na mnie bardzo dobre wrażenie. Postaci Catherine i Henry'ego coś łączy: obydwoje próbują poradzić sobie ze swoimi uczuciami, z miłością, która im umyka. Catherine do zmarłego kochanka, a Henry do ciężko chorego syna. I starają się od tego uciec, a taką ucieczką jest zaangażowanie w konstruowanie cudownego mechanizmu. Czy ten wynalazek naprawdę kryje w sobie zagadkę życia? Przecież nowa zabawka nie uzdrowi chłopca i nie wskrzesi przyjaciela Catherine... Zachwycił mnie niesamowity klimat panujący w wątku historycznym, na granicy realizmu. Porównanie z baśniami braci Grimm samo się narzuca; jednym z drugoplanowych bohaterów jest nawet zbieracz baśni.

W miarę czytania zaczęłam jednak tracić wątek i odnosić wrażenie, że cała powieść gdzieś się rozjeżdża. Musiałam coraz bardziej się skupiać, by podążać za tokiem wydarzeń: wynurzeń Henry'ego o dziwnych postaciach ze Szwarcwaldu, jego mało zrozumiałym konflikcie z nimi, czy relacjach Catherine ze współpracownikami. Dialogi i zachowania bohaterów stawały się coraz bardziej abstrakcyjne, jakby wyrwane z kontekstu. Pojawiła się koncepcja wielkiego GENIUSZA, budującego maszyny, wynalazku, który nie znalazł zrozumienia u księcia Alberta, metafizyki, a nawet obcych cywilizacji. Mimo, że losy Henry'ego i dziwnego mechanicznego ptaka są tajemnicze, to zabrakło mi w Chemii łez zagadki, która by mnie zaintrygowała. Podobnie jak brakuje napięcia: zupełnie mnie nie poruszała ani samotność Catherine, ani desperacja Henry'ego. W książce panuje jak dla mnie kliniczny chłód, którego nie pomagała ocieplić nawet rozpacz głównej bohaterki. Ta ostatnia zresztą jest bardziej zaabsorbowana żałobą, niż składaniem zabawki. I bardziej interesuje się tym, co stoi za skonstruowaniem tego mechanizmu, niż maszyną samą w sobie, choć autor próbuje zdaje się sugerować, że jest na odwrót. Poza tym rurki, cylindry i łańcuszki składające się na XIX-wieczną kaczkę, a może łabędzia, zupełnie mnie przytłoczyły. I co z tym wszystkim miał wspólnego wyciek ropy naftowej do oceanu? A co tytułowa chemia łez? W końcu mechanizm został złożony, a powieść zakończona, a ja zamknęłam książkę, zadając sobie pytanie: ale o co chodziło autorowi? O miłość i samotność? O potęgę nauki, czy może o ostrzeżenie, że w naszej fascynacji nią posunęliśmy się już za daleko? Trop Henry'ego prowadzi donikąd. Wydało mi się, że autor zamieścił w tej książce zbyt wiele różnych wątków, które potem rozsypały mu się jak domek z kart. Powstał chaos, który oczywiście może być nazwany jakimś pięknym słówkiem, maskującym dezorientację czytelnika, np. wielowymiarowa, niejednoznaczna, nieprzenikniona. Jak mechanizmy wykraczające poza granice ludzkiego poznania.
Szybko można się było zorientować, że to, co z początku wydaje się mylące, nigdy nie zostanie wyjaśnione, choćby nie wiem jak intensywnie się wpatrywać i iloma przekleństwami miotać. Można było nauczyć się żyć z nieostrością i dwuznacznością w stopniu niemożliwym do zaakceptowaniu w prawdziwym życiu.
Illud aspicis non vides*. Ja nie jestem w stanie dobudować sobie do Chemii łez znaczeń, których nie widzę. Nie mam pewności, czy pisarz sam wiedział, co chciał przekazać, a nawet jeśli, to mam wrażenie, iż to, czy będzie to jasne dla czytelników, mało go obchodziło. To mogła być intrygująca powieść, a JEST pretensjonalna i wydumana. 

Peter Carey, Chemia łez, Wyd. Wielka Litera, 2013 

*Nie dostrzegasz tego, co widzisz 

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później