Kupujesz on-line, bo to wygodne, oszczędzasz czas i paliwo na jeżdżenie do sklepu, ale czy zastanawiałaś się kiedyś, ile to generuje energii i innych kosztów? Czy wiesz, ile energii pociąga za sobą korzystanie z Internetu, każdorazowe googlowanie czegoś, czy oglądanie filmików na YouTube? A czy wiesz, skąd pochodzą kwiaty sprzedawane w „twojej” Biedronce? A może marzysz o wycieczce na Zanzibar? Tak naprawdę treści niematerialne, to też konsumpcja. Produkcja żywności, podróżowanie i kupowanie, kupowanie… to wszystko zwielokrotnione przez ilość naszych czynności i przez ilość ludzi żyjących na naszej planecie powoduje gigantyczne zużycie zasobów. Często tych nieodnawialnych. Czy zastanawiamy się nad tym na co dzień? Nie.

 

Spodziewałam się, że w tej książce poczytam o tych aspektach naszego życia, o których nie myślimy, a które też powodują, że nasz ślad węglowy rośnie. Ale mam z nią problem. Bo zdaję sobie sprawę, że na te tematy należy mówić, że świadomość ekologiczna społeczeństwa jest bardzo mała i w związku z tym nieodpowiedzialnie byłoby nisko oceniać jakąkolwiek publikację na ten temat i tym samym zniechęcać do jej przeczytania. Niezależnie od tego, czy jest kiepsko napisana, zawsze można z niej wyciągnąć jakieś informacje. I to jest przypadek Ukrytej konsumpcji. Bo autorka pisze o powyższych kwestiach w taki sposób, że czytelnik – nawet tak żywotnie zainteresowany tematem, jak ja – szybko traci zainteresowanie. Tematyka potraktowana jest w sposób odgórny, to znaczy autorka opisuje dany problem wychodząc od źródeł – producentów energii, żywności, czy ubrań. Pozycja jest przeładowana danymi, z których dla pojedynczego człowieka niewiele wynika, gdyż rzadko schodzimy tu na poziom konsumencki. Skalę opisywanych zjawisk trudno sobie wyobrazić, bo człowiek ma problem z dużymi liczbami. W dodatku cała książka jest napisana głównie o USA i tak, jakby na Ameryce świat się kończył. To jest irytujące, bo choć wiele faktów można sobie ekstrapolować, owszem, ale czytanie o jakichś aktach prawnych czy praktykach obowiązujących w Stanach średnio mnie interesuje. Także stylistycznie tej pozycji można dużo zarzucić: autorka pisze chaotycznie, tekst cechują długie wielokrotnie złożone zdania, dużo nawiasów i niepotrzebnych wtrętów. 

 

Tak naprawdę jest to książka o tym, jak działa współczesny świat i jak bardzo jest zanieczyszczony, a nie o indywidualnej konsumpcji, na którą mamy wpływ. Brakuje konkluzji, jakichś jasnych wytycznych, wniosków, zarówno dla polityków, jak i pojedynczego człowieka; jest diagnoza, brak rozwiązania (to nie jest poradnik!). Na przykład jeśli mowa o rybołówstwie, to chciałabym wiedzieć, jakie ryby mogę jeść, jeśli nie chcę przykładać się do procederu przełowienia. Moda? Jakie ubrania kupować, skoro bawełna jest nieekologiczna, produkcja wełny, czy jedwabiu przyczynia się do cierpienia zwierząt, a sztuczne materiały to już w ogóle samo zło, bo powodują, że otacza nas mikroplastik. Tak wiem, że to wszystko jest bardzo skomplikowane, ale stwierdzenia, że tak naprawdę nie wiadomo, czy lepsza jest opcja x czy y, bo wszystko zależy – no nie przemawiają do mnie. Jednak jeśli ktoś podejmuje się pisać na ten temat, to powinien mieć to bardziej przemyślane, a nie wypowiadać się jak politycy, którzy od 30 lat tylko debatują, zamiast coś robić. Najbardziej wkurzyła mnie informacja o tym, że drewno uznano w Europie za źródło energii odnawialnej, w związku z czym wycina się lasy (wycinanie lasów to ZUO), żeby nim palić i emitować jeszcze więcej CO2, niż przy paleniu węglem, bo drewno jest mniej kaloryczne, a do tego uwalniamy ten CO2, który pochłonęły drzewa. I tak wygląda „walka” z globalnym ociepleniem… 

 

Jeśli dotarliście do końca tej książki i jesteście zdenerwowani, przepraszam. 

 

Tak, k...wa, jestem zdenerwowana. Zastanawiałam się, po co została napisana ta książka – chyba tylko po to, żeby dobić takich ludzi jak ja, którzy martwią się stanem naszej planety. Ta książka może – zgodnie z intencją autorki – służyć podniesieniu naszej świadomości, bo - ciągle - znajdziemy w niej mnóstwo informacji na temat tego, co człowiek robi ze swoim otoczeniem. Tylko co z tego, jeśli w obliczu przytoczonych faktów czujemy się tak bardzo bezradni? Autorka sama przyznaje, że nie ma w niej konkretnych rad, co robić – i być może najtrafniejszy jest rozdział ostatni z podsumowaniem, które trochę złagodziło moje rozdrażnienie tą pozycją. Tatiana Schlossberg zauważa, że jest nie fair zrzucać odpowiedzialność na pojedynczych konsumentów, na takiej zasadzie, że „jeśli klient tego zażąda, to to wprowadzimy”. Nie jest zadaniem klientów wiedzieć jak się coś produkuje, śledzić łańcuch dostaw i znać konsekwencje działań podejmowanych przez producenta. Remedium autorki jest głosowanie na polityków, których obchodzi ekologia i którzy będą mieli wpływ na działania systemowe. Tja, już to widzę, skoro świadomość ekologiczna leży i kwiczy, a polityków interesuje tylko kasa. I im powinniśmy zadać fundamentalne pytania o przyszłość naszej planety. Zresztą, to pisze Amerykanka, za prezydentury Trumpa, który zrobił co mógł, żeby ograniczyć inicjatywy na rzecz ochrony środowiska w USA. Efekt jest taki, że po lekturze łapie się potężnego doła, że totalnie spieprzyliśmy cały świat, bo wszystko co robimy pociąga za sobą jakieś konsekwencje dramatyczne dla środowiska. I to wszystko jest już tak zaawansowane i zapętlone, że nie ma szans, żeby to jakoś naprawić. A to wszystko pisane jeszcze przed pandemią, która tylko wzmocniła pewne zjawiska. A ponieważ wcale nie mamy ochoty zwolnić, potrzebujemy coraz więcej energii i coraz więcej zasobów. Konkluzja jest jedna: to walnie.

 

Metryczka:
Gatunek: literatura popularnonaukowa
Główny bohater: konsumpcja
Miejsce akcji: świat
Czas akcji: współcześnie
Ilość stron: 352 
Cytat: Jakie znaczenie ma koszt czegokolwiek, gdy jesteście martwi, a Miami znajduje się pod wodą?

Moja ocena: 4,5/6

 

Tatiana Schlossberg, Ukryta konsumpcja. Wpływ na środowisko, z którego nawet nie zdajesz sobie sprawy, Wyd. Marginesy, 2021

 

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później