Nie wiem, czy na początku nowego roku jest rzeczą rozsądną zabierać się za książkę o końcu świata? Temat zresztą ostatnio "modny". Ale kiedy jest ten właściwy moment? Bo tę lekturę już odkładałam i odkładałam, a potencjalna apokalipsa przecież nie zważa na kalendarz… Wydaje się nam, że na jej nadejście jesteśmy już uodpornieni. Prawie codziennie ktoś nas czymś straszy: a to terroryzm, a to pluskwa milenijna, a to globalne ocieplenie. I co? I nadal żyjemy. Słusznie ktoś zresztą zauważył, że ciągłe straszenie jest przeciwskuteczne – ludzie się przyzwyczajają, bo przecież każdy ma swoje życie: kredyt jakoś trzeba spłacić, dzieci wyżywić… To skądinąd normalne: trudno przecież funkcjonować w poczuciu ciągłego zagrożenia, martwiąc się o coś, co być może się nigdy nie wydarzy. Wydatną rolę w tym znieczulaniu ludzkości odgrywa przemysł rozrywkowy, uwielbiający katastroficzne scenariusze. A my się przy nich świetnie bawimy, myśląc, że przecież nas to nie dotyczy, to się nigdy nie zdarzy. Uważamy to za irracjonalne wymysły. Serio? Moim zdaniem dowodzi to tylko krótkowzroczności ludzi i ich braku wyobraźni, o czym zresztą pisze Bryan Walsh: te zagrożenia są zbyt wielkie, by je zrozumieć. Nic przecież nie trwa wiecznie, a nasza cywilizacja w perspektywie kosmicznej istnieje zaledwie mgnienie oka. Co więcej, w historii Ziemi zdarzyły się już kilkakrotnie okresy wielkiego wymierania, spowodowane naturalnymi przyczynami. Przecież różnych obiektów podróżujących po kosmosie, a zatem potencjalnie zagrażających Ziemi jest od groma i nie wszystkie astronomowie są nawet w stanie wyłapać. W październiku ubiegłego roku koło naszej planety przeleciała skała w odległości zaledwie 3000 km i zobaczono ją dopiero, kiedy już oddalała się od Ziemi. Jeszcze groźniejsze jest to, co czyha na nas na naszej planecie, np. wybuchy superwulkanów, których nie możemy w żaden sposób przewidzieć i im zapobiec. Teraz jednak zagrażają nam już nie tylko asteroidy czy katastrofy naturalne, ale ludzkość stanowi zagrożenie sama dla siebie.

W obliczu tych faktów optymizm może oznaczać tylko niewiedzę.

Bryan Walsh bierze na tapet kilka najbardziej oczywistych scenariuszy i omawia je z naukowego punktu widzenia (autor nie jest naukowcem, lecz dziennikarzem naukowym, ale lista źródeł jest imponująca). Do wyboru, do koloru: superwulkan, wojna jądrowa, globalne ocieplenie, pandemia, superinteligencja… W każdym z tych rozdziałów autor przedstawia nie tyle przebieg takiej katastrofy, ale pokazuje przyczyny i rozważa jak podchodzą do tego ludzie. Pisze o tym, co możemy zrobić – i kto może zrobić – i dlaczego nie robimy. Wyjaśnia np. dlaczego ludzie tak beztrosko podchodzą co perspektywy katastrofy klimatycznej, która przecież dzieje się już, na naszych oczach. A przecież ile osób w ogóle w nią nie wierzy… Podobno każdy rodzic zrobiłby wszystko, by uchronić swoje dziecko przed nieszczęściami, zatem dlaczego w ogóle nie myślimy o tym, jaki świat zostawimy naszym dzieciom?

„Twój mózg zachowuje się, jakby twoje przyszłe ja było kimś, kogo nie znasz zbyt dobrze i kto w gruncie rzeczy się nie obchodzi”. Jeśli zaś o samych sobie za kilka lat myślimy jak o kompletnych nieznajomych, o ile mniej zależy nam na życiu pokoleń, które nawet jeszcze się nie narodziły?

To ujęcie było dla mnie nowatorskie i pełne nowych informacji, przy czym każdą z „opcji” autor przedstawił w taki sposób, że nawet najbardziej nieprawdopodobne wydaje się realne. Nie ma w tym szukania sensacji, epatowania jakimiś drastycznymi treściami, chęci straszenia, raczej dociekanie i pokazywanie różnych możliwości.  Katastrofa klimatyczna w ujęciu Walsha wydała mi się zresztą najbardziej „lajtowym” scenariuszem, w porównaniu z pozostałymi – a przecież to ona do tej pory najbardziej spędzała mi sen z powiek. To chyba nie jest zbyt optymistyczna konkluzja, bo to znaczy, że może nas spotkać coś o wiele gorszego, a w dodatku większość z tych nieszczęść ludzie sami na siebie sprowadzają. Rośnie bowiem znowu zagrożenie wojną nuklearną, a wyścig naukowców w poszukiwaniu superinteligencji prowadzony jest w zupełnym oderwaniu od kwestii etycznych i ewentualnych konsekwencji, jakie możemy na siebie ściągnąć. 

 

Trzeba zauważyć, że autor szukając sposobów na uchronienie się przed apokalipsą wskazuje konkretne organy czy ludzi – decydentów czy naukowców, a nie stosuje narrację, że każdy z nas może coś z tym zrobić. Bo prawda jest taka, że nie może, choć z drugiej strony zasadne jest pytanie ile przetrwałby świat, gdyby każdy człowiek miał w telefonie guzik, zdolny go wysadzić w powietrze…  W rzeczywistości jednak nawet w przypadku zmian klimatu nasze indywidualne wybory niewiele znaczą, dopóki nie zostanie podjęta zmiana systemowa. A nie jest ona podejmowana, bo największą przeszkodą jest nasza mentalność. Tak już jest, że to, czego nie doświadczyliśmy – a zatem również apokalipsa – wydaje się nam nierealne, a co za tym idzie nie warte, by się tym zajmować i inwestować środki w działania zaradcze. To powoduje, że reagujemy dopiero kiedy coś się wydarzy i wtedy możemy już tylko gasić pożar. To właśnie nasza krótkowzroczność. W przypadku zmian klimatycznych sprawa komplikuje się jeszcze o tyle, że zachodzą one stopniowo, a my jesteśmy jak ta żaba, która powoli się gotuje… Wreszcie oliwy do ognia dolewa kult indywidualizmu - żyjemy w takich czasach, że dobro wspólnoty zeszło na plan dalszy, a każdy ma na dany temat własne zdanie, którego nie waha się wyrazić. Zatem nawet w sytuacjach ekstremalnych, zamiast się jednoczyć, dzielimy się i kłócimy ze sobą, rozgrywamy jakieś wojenki o pietruszkę, zamiast działać. Co widać na przykładzie pandemii, a świetnie ilustruje to film Don’t look up. Tymczasem kluczem do przetrwania jest współpraca, a nie indywidualizm, co pokazuje historia ludzkości.

Największe zagrożenie egzystencjalne, jakie stoi przed nami, należy nie do sfer techniki ani polityki, a do sfery myślenia. Musimy wierzyć, że koniec świata może nadejść, a jednocześnie wierzyć, że możemy coś z tym zrobić. Ale jak dotąd wychodzi nam to słabo.

Koniec świata jest książką dającą sporo do myślenia. Autor miał na celu przestrzeżenie ludzi przed tym, co może się stać i uświadomienie, że to na nas spoczywa odpowiedzialność, by przekazać planetę następnym pokoleniom. I żeby te pokolenia w ogóle były. Ta pozycja na pewno podnosi poziom lęku i niepewności odnośnie naszej przyszłości, która już wcale nie wydaje się taka stabilna i bezpieczna, jak być może się nam wydawało. Ja uważam, że homo sapiens jest wyjątkowo inwazyjnym i zdolnym do przystosowania się gatunkiem, zatem wybić nas do cna może być trudno, tym niemniej po globalnej katastrofie możemy zostać sprowadzeni do parteru, a ci, którzy przetrwali będą zazdrościć tym, którzy zginęli. Dlatego lepiej do tego nie dopuścić. 

 

Metryczka:
Gatunek: literatura popularnonaukowa
Główny bohater: koniec świata
Miejsce akcji: Ziemia 
Czas akcji: współcześnie
Ilość stron: 384

Moja ocena: 6/6

 

Brian Walsh, Koniec świata. Krótki przewodnik o tym, co nas czeka, Wydawnictwo Czarna Owca, 2021

 

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później