Jak już mowa była o końcu świata, to zabrałam się za jedną z jego fikcyjnych wizji w wykonaniu Andy Weira. Pewnego dnia naukowcy dokonują niepokojącego astronomicznego odkrycia – po jego zbadaniu okazuje się, że ludzkości grozi wyginięcie w perspektywie kilkudziesięciu lat. W kosmos zostaje wysłana zatem misja mająca na celu zapobieżenie katastrofie. Niestety z trojga członków załogi do celu dociera jedynie jeden, który w dodatku nie wszystko pamięta i nie do końca potrafi obsługiwać statek kosmiczny. Ludzkość jest zdana na niego. To tak w największym skrócie, aby nie spojlerować. 

 

Nie da się ukryć, że ta powieść z gatunku sci-fi oparta jest na identycznym schemacie, jak Marsjanin tegoż autora. Znowu mamy samotnego bohatera, naukowca (także biologa), którego inteligencję i pomysłowość w rozwiązywaniu pozornie beznadziejnej sytuacji możemy podziwiać. Tyle tylko, że tym razem nie chodzi już tylko o jego przetrwanie, ale o przetrwanie całego gatunku. Marsjanin niespecjalnie mi się podobał – z tą ilością opisów przeróżnych eksperymentów kojarzył mi się z Młodym technikiem, a bohater niepokojąco przypominał bardziej nigdy niepoddających się superbohaterów, niż człowieka, z jego lękami i emocjonalnymi rozterkami. Choć na pewno astronauci muszą mieć silną psychikę. Tym razem jednak świetnie się bawiłam i przyznaję, że lektura tej książki dostarczyła mi sporo radości. Weir także tu zastosował tu rozdzielność wątków, z których jeden opowiada o tym, co dzieje się na statku kosmicznym, a drugi – cofając się w przeszłość - jak w ogóle zorganizowano całą misję na Ziemi. Oczywiście, jako, że główny bohater jest naukowcem, to nie zabrakło tu opisów różnych zjawisk, zasad fizycznych, czy przeprowadzanych przez niego wyliczeń i badań (tu miło ze strony autora, że pomyślał najwyraźniej o nieamerykańskich czytelnikach, podając dane nie tylko w tzw. „imperialnych” jednostkach), ale to wszystko nie przyćmiewa akcji, która toczy się w naprawdę wartkim tempie, a im dalej w las, tym robi się ciekawiej. Hmmm, przynajmniej do czasu, bo pod koniec książki treść jest znowu zdominowana przez technikalia, a bohater zmienia się w kosmicznego McGywera. Podobała mi się jednak koncepcja astrofagów i myślę nawet, że to „odkrycie” zostało nie do końca wykorzystane w powieści. 

 

Powiedzmy sobie jednak szczerze: to nie jest powieść, która wychodziłaby poza konwencję standardowej rozrywki serwowanej przez literaturę i kino sci-fi. Nie znajdziecie tu refleksji dotyczących przyszłości ludzkości, czy podboju kosmosu, ani też zawiłych naukowych teorii na temat działania wszechświata. Krótko mówiąc fizyki kwantowej tu raczej nie ma, choć wszystko jest niby podbudowane nauką. Hail Mary to w gruncie rzeczy wizja bardzo naiwna, taka kosmiczna bajka. Za bardzo tutaj wszystko idzie jak po maśle (może z wyjątkiem śmierci dwóch członków załogi), począwszy od tego, że ludzkość w obliczu zagłady oczywiście się jednoczy, porzuca wszelkie niesnaski, podporządkowując wszystko ratowaniu świata (w czym prym oczywiście wiedzie Ameryka). Patrząc na realia, wątpię, czy byłoby to takie proste i oczywiste… Prawidłowością ewolucyjną, jest, że o ile człowiek dba o swoich bliskich, to obcy ludzie są mu obojętni. Dlatego trudno przekonać kogoś, by poświęcił się „dla dobra ogółu” i postawił interes wspólny przed interesem własnym i własnej rodziny. To są trudne decyzje. Pokazuje to chociażby Interstellar. Psychologia więc nadal u Weira kuleje (może dlatego, że nie jest nauką ścisłą). Zatem wspólnym wysiłkiem udaje się zbudować statek załogowy, który podróżuje do innego układu planetarnego – mimo, że do tej pory ludzie nie dysponowali takimi technologiami. No a już, to co się dzieje w kosmosie, to już prawdziwe fiction, bez science… Mimo, że oczywiście w trakcie misji zdarzają się problemy, to wszystko wydaje się tu do zrobienia, do przeskoczenia. Duża rola w tym drugiego bohatera, który wydaje się po prostu wyposażony w magiczną różdżkę, potrafiącą wyczarować wszystko, co akurat tam jest potrzebne. Sam Ryland Grace to duchowy brat – bliźniak Marka Watney’a – równie niezłomny, bez cienia negatywnych myśli i bohaterski (co kłóci się de facto z postawą, jaką prezentował na Ziemi, ale kto by się czepiał…), a na dodatek genialny, bo na rozwiązania wpada w mgnieniu oka. I najwyraźniej równie pozbawiony przeszłości i życia osobistego. Ciekawą konstrukcją jest natomiast postać Evy Stratt, szefowej całej tej misji na Ziemi (czy tylko ja zwróciłam na nią uwagę?), która dysponuje nieograniczonymi prerogatywami i jest ponad prawem. Sprawia ona wrażenie kompletnie pozbawionej człowieczeństwa. Nie obchodzi ją etyka, ani moralność, czy inne ekosystemy, ani nawet to, co się z nią stanie po zakończeniu zadania. Nie ma wątpliwości, ani chwil zawahań. Obchodzi ją tylko ocalenie ludzkości i aby tego dokonać jest gotowa na wszystko. Zachowuje się jak psychopatka, albo superinteligencja – a psychopatom chyba nie powierza się ratowania świata? Nota bene jest to odzwierciedlenie tezy, że w sytuacjach ekstremalnych bardziej od demokracji sprawdza się dyktatura. 

 

Problem z powieściami Weira polega na tym, że autor zastępuje prawdziwą fabułę technicznymi szczegółami – widać, że pisarz ma wyobraźnię i szkoda, że nie wykorzystuje jej w większym stopniu do konstruowania wiarygodnych postaci i rozwoju akcji, a zamiast tego zamienia swoje powieści w fabularyzowane wersje Młodego technika. Sprawia to wręcz wrażenie zapychania treści i nabijania literówek. Poza tym, większość czytelników nie jest zapewne w stanie ocenić na ile przedstawiane przez Weira wydarzenia są zgodne z nauką – stan wiedzy przeciętnego człowieka z fizyki i matematyki jest opłakany – więc większość bierze teksty Weira za dobrą monetę, podziwiając zapewne je za właśnie ów naukowy „wsad”. 

 

Z drugiej strony na plus Hail Mary należałoby zaliczyć to, że jest to powieść emanująca optymizmem i wiarą w ludzki gatunek (i nie tylko), taka „ku pokrzepieniu serc” w czasach, gdy rzeczywistość dookoła przytłacza… Nie wiem, czy jest to „hard sci-fi” czy „soft”, bo różnie ludzie piszą, ale Weir został już na tyle wypromowany, że po jego książki sięga znacznie szersze grono czytelników, niż tylko miłośnicy sci-fi – czego sama jestem przykładem. Dzięki niemu więc fantastyka „trafia pod strzechy”. 

 

Metryczka:

Gatunek: literatura science fiction
Główny bohater: Ryland Grace
Miejsce akcji: kosmos
Czas akcji: współcześnie
Ilość stron: 508
Moja ocena: 4,5/6

Andy Weir, Projekt Hail Mary, Wyd. Akurat, 2021

 

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później