Długo zajęło mi podjęcie decyzji, czy chcę tę książkę przeczytać. Zniechęcały mnie opinie o niej i myślałam, że nie jest ona dla mnie. I może nie była te kilka lat temu, kiedy była na topie, ale teraz myślę, że nadszedł jej czas. I że gdybym jej nie przeczytała, byłabym uboższa – nie tylko o dobrą literaturę, ale i o emocje, jakich mi dostarczyła. 

 

W Nowym Jorku spotykamy czterech przyjaciół. Jeden jest artystą, drugi aspiruje do aktorstwa, trzeci zostaje architektem, a czwarty studiuje prawo. Tak naprawdę wszystko kręci się wokół tego ostatniego, Jude’a, a dla którego pozostali są tylko tłem. Przez większość książki poznajemy skrawki jego dzieciństwa, tego, co go ukształtowało, i fizycznie, i przede wszystkim psychicznie. Jude nie potrafi się uporać z krzywdą jaka go spotkała, mimo, że otaczają go kochający ludzie, udowadniający mu wielokrotnie, że jest kimś wartościowym. Pokazuje to, jak ważne jest to, czego doświadczamy jako dziecko, jak mocno się to w nas wdrukowuje, jak trudno potem walczy się z zaniżoną samooceną, negatywnymi myślami, bezradnością, czy złymi nawykami. Dla Juda nie ma większego znaczenia nawet to, co udało mu się osiągnąć w życiu – że ma dobrą pracę, pieniądze, stać go na mieszkanie w Nowym Jorku, na podróże, że jest w dużej mierze uprzywilejowany, bo obraca się w takim, a nie innym środowisku – o tym wszystkim tekst wspomina, ale jakby mimochodem, bo niczego to nie zmienia w tym, jak Jude się czuje i jak siebie postrzega. Choć myślę, że zmienia bardzo w obiektywnym sensie – bo gdyby nie to wszystko, gdyby nie nowoczesny Nowy Jork z wszelkimi możliwymi udogodnieniami oraz swoją tolerancją inności, a także gdyby nie pieniądze – to egzystencja głównego bohatera wyglądałaby o wiele, wiele gorzej. Ujęło mnie to, że autorka tak dobrze potrafiła przedstawić sferę przeżyć tego człowieka – to, jak myśli o sobie, czego się boi, jak sobie radzi z traumą. Wywołało to we mnie głębokie współczucie i zrozumienie, jak chyba żadna inna lektura. Małe życie podejmuje również problem niepełnosprawności, cierpienia fizycznego, co również wzbudziło we mnie sporo przemyśleń. Zdrowemu człowiekowi może się wydawać to nierealne, ale chorzy ludzie są wśród nas – tylko, że często ich nawet nie widzimy, bo tkwią zamknięci w domach albo szpitalach. Wreszcie pojawia się kwestia tego, czy człowiekowi tak cierpiącemu nie powinniśmy pozwolić odejść na własnych warunkach, zamiast za wszelką cenę zmuszać go do tego, by żył dalej, bo tak stanowi nasz imperatyw, nasz instynkt samozachowawczy. 

 

To chyba najsmutniejsza książka, jaką czytałam, książka, która dotknęła czegoś głęboko we mnie. Gdzieś tam może mogłabym znaleźć jakieś mankamenty, ale w gruncie rzeczy są one nieważne w kontekście tego, jak bardzo mnie ona poruszyła. Przede wszystkim dziwna i nierealistyczna wydawała mi się relacja Jude’a z Willemem: dwóch dorosłych mężczyzn nie będących w związku, tylko przyjaźniących się, ale ciągle mieszkających razem i w istocie związanych ze sobą tak mocno, jakby byli parą? I być może ten ogrom cierpliwości i tolerancji, jaką wykazali wobec Jude’a jego przyjaciele był też mało realistyczny, aczkolwiek z pewnością byłaby to rekompensata za zło, którego doznał. Mamy też w tej powieści wyraźną nadreprezentację osób homoseksualnych (co jest konsekwencją tego, w jakim środowisku rozgrywa się jej akcja i tego, że sceną wydarzeń jest Nowy Jork)…. To chyba tyle. I, owszem, był taki moment, kiedy pojawiła się myśl: trochę tego za dużo, dlaczego temu chłopakowi nikt nie pomógł, dlaczego spotykał on na swojej drodze tylko złych ludzi. Ale to nieprawda, bo Małe życie opisuje też wiele dobrych, szczęśliwych chwil, pozytywnych ludzi, jakich spotkał główny bohater, mających do niego pokłady cierpliwości – nawet jeśli on nie był w stanie tego docenić. Bo takie jest życie: nie jest sprawiedliwe, i nie jest tak, że każdy otrzymuje jakąś określoną „pulę” zła i dobra. I w konsekwencji doszłam do wniosku, że podobało mi się tu nawet to, co może przeszkadzałoby mi, gdyby chodziło o inną, gorszą powieść. To meandrowanie w czasie, jakieś niedopowiedzenia, zmiana narratora. Dla mnie konstrukcja powieści i styl autorki – idealne. Choć opisuje ona cierpienie Juda w tak drobiazgowy i dosłowny sposób, to nie miałam wrażenia, że czegoś tu jest za dużo, że coś jest niepotrzebne – nie ma tu żadnego lania wody, melodramatu, czy sztuczności. Mimo tego, że książka jest gruba – i w dużej mierze poświęcona właśnie tej tematyce, nie postrzegałam tego, jak przesadnego użalania się nad sobą, nie było we mnie zniecierpliwienia. I to mimo tego, że powieść koncentruje się na zwykłym, codziennym życiu, bez jakichś nadzwyczajnych przygód, czy zwrotów akcji. Pomimo tego, że to lektura bardzo ciężka i wymagająca, momentami bolesna, a nawet szokująca, tak, że musiałam ją odkładać, to zarazem bardzo mnie wciągnęła i doświadczałam przy niej uczucia delektowania się każdym słowem. 

 

To jest powieść o tym, co w życiu człowieka najważniejsze: miłości, przyjaźni, ale także o traumie, radzeniu sobie z krzywdą, o chorobie, cierpieniu, stracie. O tym, jakie kruche jest nasze życie, i o tym, że mamy je tylko jedno, i tak łatwo je zmarnować. Mówi się, że książki pomagają rozwijać się empatii – nie jestem przekonana, czy dotyczy to wszystkich lektur – ale nie mam wątpliwości, że Małe życie czyni to jak mało która.

 

Metryczka:
Gatunek: literatura piękna
Główny bohater: Jude St. Francis
Miejsce akcji: Nowy Jork
Czas akcji: współcześnie
Ilość stron: 817
Moja ocena: 6/6

Hanya Yanagihara, Małe życie, Wydawnictwo W.A.B., 2016

 

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później