Złap i ukręć łeb

Ta historia jest stara jak świat. Mężczyźni przecież od tysiącleci wykorzystują seksualnie kobiety i traktują je jak przedmioty pożądania. Bo są silniejsi i bo mogą. Taka jest narracja m.in. w patriarchalnych systemach religijnych. Odzwierciedlają to nawet przykazania: nie pożądaj żony bliźniego swego, ani żadnej RZECZY, która JEGO JEST. Obłuda owych patriarchalnych stwierdzeń jest zdumiewająca – z jednej strony twierdzi się, że kobiety są słabsze moralnie, że nie potrafią panować nad swoimi emocjami, a to mężczyźni są tą „lepszą” płcią – a z drugiej owi silniejsi mężczyźni nie potrafią rzekomo przeciwstawić się zgubnemu wpływowi kobiet. Mężczyźni są niewinni, bo to kobiety przecież są kusicielkami, a biedny mężczyzna tylko uległ im zakusom. Wszak to Ewa skusiła Adama… I właśnie dlatego wszystkie dziewczynki znają te ostrzeżenia „nie ubieraj się zbyt wyzywająco”, „nie chodź sama po zmroku”, „oglądaj się za siebie”. Czy natomiast mówi się chłopcom i mężczyznom:  „nie zaczepiaj dziewczyn”, „nie dosypuj im niczego do drinków”, „nie wyciągaj penisa w obecności niezainteresowanej kobiety”? W myśl tej narracji to kobiety, ofiary napaści są dyskredytowane – robi się z nich osoby lekkich obyczajów albo wariatki i wmawia, że same są winne temu, co się stało. Bo miała zbyt krótką spódniczkę, uśmiechnęła się, albo za dużo wypiła. Sama tego chciała, bo np. po co wybrała się do klubu. Jak pada w Złap i ukręć łeb – panom wydaje się, że najwyraźniej kobiety lubią być zamykane i pojone alkoholem, lubią kiedy się na nie poluje. Czują się wtedy pożądane, a nie poniżone. Tymczasem żaden mężczyzna nie musi żyć z poczuciem ciągłego zagrożenia, z myślą, że ktoś na niego „poluje”, że pod byle pretekstem może się na niego rzucić i zgwałcić, albo jeszcze gorzej. W dodatku agresorami seksualnymi są często osoby znajome, zaufane: koledzy, krewni, szefowie, współpracownicy. I to mężczyźni mają w takich sprawach przewagę już na starcie – nieraz to on stoi na pozycji bogu ducha winnego i niewinnie oskarżonego, a ona musi udowadniać swoje racje i swoją niewinność, kiedy inni w dodatku grzebią w najbardziej intymnych szczegółach jej życia. Mówi się jej „to słowo przeciwko słowu, nie masz świadków” – ale na miłość boską, trudno, by takie rzeczy działy się przy świadkach! Zatem to ofiarom, a nie agresorom rujnuje się życie i kariery, rujnuje reputację, wpędza w traumę. Tak to wygląda, a wygląda tak, bo pozwala na to nasza kultura. Nawet w czasach, wydawałoby się równych praw dla obu płci. 

 


Ten system obnaża Missoula Jona Krakauera – reportaż o gwałtach w uniwersyteckim miasteczku. Zatrzymajmy się tu na chwilę. Ci wszyscy mili chłopcy, którzy nie przyjmują odmowy do wiadomości, mają przecież jakichś przyjaciół, którzy stają za nimi. Trudno jest wtedy uwierzyć, że ktoś taki może być seksualnym agresorem. Dlaczego kobiety nie mogą liczyć na tak silne wsparcie – m.in. wśród tych osób, które powinny przecież zajmować się tym systemowo? Zatrważające jest dla mnie w takich sytuacjach zwłaszcza to, że po stronie gwałcicieli stają także kobiety – np. prawniczki, czy specjalistki od PR.  I niech ktoś mi wyjaśni logicznie, po co straumatyzowana kobieta miałaby o czymś takim kłamać? Co mogłoby być dla kobiety warte tego, by opowiadać o czymś takim, jak gwałt, narażać się na upokarzające pytania i insynuacje, a nieraz i szykany? Przecież większość ofiar – przeciwnie – czuje się tak zawstydzona i poniżona, że nie zgłasza w ogóle takiego zajścia. I na ogół doskonale zdaje sobie sprawę z tego, co będzie, jeśli jednak zdobędzie się na odwagę i pójdzie na policję. Do czego oczywiście nie zachęca systemowe podejście, takie, jak opisane powyżej: obwinianie ofiar. Większość spraw seksualnych napaści nie jest zgłaszana – a ich sprawcy pozostają bezkarni – i tu leży problem. A badania wykazują, że większość sprawców to seryjni gwałciciele. 

 

Najgorszą z możliwych opcji jest taka, kiedy agresor ma władzę – wtedy hulaj dusza, piekła nie ma, jest totalnie bezkarny. Bo ma pieniądze, armię prawników i pomagierów oraz oczywiście licznych przyjaciół, którzy zastraszą kogo trzeba i ukręcą łeb każdej sprawie. A jeszcze nie daj Bóg, jest panem powszechnie lubianym i szanowanym za swoje liczne osiągnięcia zawodowe. Kto wtedy uwierzy jakiejś modelce, czy aktorce? Tak to funkcjonowało przez lata w Hollywood w otoczeniu Harveya Weinsteina i zapewne też wielu innych znanych osób. Przecież to, co ten człowiek robił było tajemnicą poliszynela. Liczba kobiet, które przewinęły się przez jego apartamenty, doświadczając jego niechcianych awansów seksualnych, była zatrważająca, a każda z tych historii brzmi niewiarygodnie podobnie do siebie. Można się zastanawiać, dlaczego w takim układzie kobiety te nie były ostrożniejsze, dlaczego szły z nim do pokoju, gdzie następnie nie były w stanie opędzić się od tego pana, nie rozumiejącego słowa „nie”. Ale nikt, kto nie był w takiej sytuacji nie jest w stanie sobie wyobrazić, czego się wtedy doświadcza, więc nikt nie ma prawa osądzać tych kobiet i oskarżać je o to, że zaufały swojemu szefowi i osobie, od której zależna była ich kariera. I za każdym razem, kiedy taka sytuacja wychodziła na jaw, sprawa dzięki wpływom producenta była zamiatana pod dywan. Kiedy uprawia się seks z osobą, która nie jest twoją żoną i ona potem ma z tym problem, to trzeba użyć pewnych środków i pieniędzy, żeby rozwiązać ten problem – tak podsumowywał te historie Weinstein. Działo się to niezliczoną ilość razy – pomyślcie sobie teraz o tym, jak się czuły ofiary, wiedząc, że cokolwiek zrobią, by to ujawnić, to nic nie da, albo jeszcze obróci się przeciwko nim? Jakiekolwiek starcie, było tu jak starcie Dawida z Goliatem. 

 

Aż trafiła kosa na kamień, czyli na Ronana Farrow, nomen omen syna Mii Farrow i Woody Allena, który sam przecież miał doświadczenia z molestowaniem seksualnym w rodzinie. I on również doświadczył przy swoim śledztwie dziennikarskim nacisków ze strony różnych ludzi – nawet swoich długoletnich współpracowników, czy szefów – tylko po to, by cała sprawa nie wyszła na jaw. Mówiono mu, że materiały, które zebrał są niewystarczające, że sprawa jest niewystarczająco medialna dla telewizji (pracował na NBC), wyciągano jakieś argumenty prawne, zarzucano konflikt interesów, kazano mu wstrzymać się ze dalszą pracą nad tą sprawą, a kiedy to wszystko nie wystarczyło - pokazano mu drzwi i zagrożono konsekwencjami prawnymi, jeśli ujawni cokolwiek z tego, co zostało zebrane pod szyldem NBC. Mógł się poddać i zająć czymś innym – jak wielu przed nim. Jak sam pisze – w takim momencie, nie wiesz, czy ta twoja walka ma sens, czy to jest słuszne, czy skórka jest warta wyprawki, obawiasz się jaki to będzie miało wpływ na twoje życie – o tym, czy miało to sens, czy nie, wie się to dopiero po wszystkim, z perspektywy czasu.

Post factum wszystko wydaje się oczywiste. Ale w danym momencie nie wiesz, jak ważna okaże się twoja historia. Nie wiesz, czy walczysz, ponieważ masz rację, czy ze względu na swoje ego i chęć wygranej, albo aby uniknąć potwierdzenia tego, co wszyscy myśleli – że jesteś młody, niedoświadczony i wszedłeś w coś, co cię przerasta.

Tak chyba jest z wszystkimi aferami. Świetnie, że Ronan Farrow miał dość determinacji, by doprowadzić sprawę do końca, ale miałam poczucie, że ta książka nie tyle opowiada historię skrzywdzonych kobiet i seksualnego drapieżnika, ale bardziej historię Farrowa, walczącego o swoją pracę i temat. Ten reportaż opowiada o niezliczonych przepychankach w dziennikarskim światku o tym, jak autor zbierał materiały, o tym, jak w międzyczasie śledzili go ludzie Weinsteina i prowadzili z nim wojnę podjazdową, by ukręcić sprawie łeb (w tym momencie zrozumiałam tytuł książki, który nie odnosi się bynajmniej do zaprzestania molestowania, tylko do wyciszenia całej afery z tym związanej). I ciągnie się to w nieskończoność. Farrow wymienia w książce nazwiska mnóstwa osób, które nic mi nie mówiły – są to wcale nie aktorki, czy modelki, ale ludzie z branży medialnej, prawnicy, czy też osoby z otoczenia Weinsteina. Bardzo szybko się w tym pogubiłam i nie wiedziałam kto jest kto, a relacja Farrowa wydała mi się zbyt drobiazgowa, przez co straciła na sile rażenia. W tekście cytowanego jest też mnóstwo prawniczo-dyplomatycznego bełkotu i eufemizmów, używanych po to, by zamydlić dziennikarzowi oczy, m.in. przez jego szefów. Czytając to zastanawiałam się dlaczego Farrow tak długo wierzył w ich bezstronność i dobre intencje… Sam Weinstein właściwie jest tu nieobecny, a jego ofiary sprawiają wrażenie biernych statystek. Dlatego też, czytając tę relację, nie miałam jasności, czy Farrow walczy o to, bo sprawa jest słuszna, walczy o prawdę i zadośćuczynienie dla ofiar, czy dlatego, że – jak to dziennikarz – chce zrobić sensacyjny materiał i walczy o jego upublicznienie. I to jest niestety – wraz ze zbytnim rozwodzeniem się nad mało istotnymi szczegółami i zepchnięciem głównych bohaterów na dalszy plan – słabość tego reportażu. A ten temat jest ważny, niezmiernie delikatny, i niestety ciągle aktualny.

 

Metryczka:
Gatunek: literatura faktu
Główny bohater: Ronan Farrow i jego śledztwo dziennikarskie
Miejsce akcji: Stany Zjednoczone
Czas akcji: współcześnie
Ilość stron: 448
Moja ocena: 4/6

Ronan Farrow, Złap i ukręć łeb. Szpiedzy, kłamstwa i zmowa milczenia wobec gwałcicieli, Wyd. Czarne, 2020

 

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później