Nowy Jork został założony w 1625 roku przez Holendrów. Swoją kolonię założyli oni na wysepce położonej u ujścia rzeki Hudson, zwanej Manna Hatta, na której ziemie właściwie wycyganili (bo zakupem tego nie można nazwać) od Indian zamieszkujących tamte obszary. Tak to się zaczęło Na początku była to oczywiście niewielka osada, z kilkoma tysiącami mieszkańców, głównie Holendrów, zajmujących się handlem. I od tych czasów praktycznie rozpoczyna swoją opowieść Edward Rutherfurd. Autor opisuje jak Nowy Amsterdam, potem przemianowany przez Anglików na Nowy Jork stopniowo rozrastał się, wzdłuż i wszerz, a nawet wzwyż. Od niewielkich domów w holenderskim stylu, zabudowań drewnianych, przez coraz większe i bogatsze domy murowane, wille bogaczy, hotele, kamienice czynszowe, aż po - oczywiście drapacze chmur, kiedy zaczęło brakować ziemi na rozbudowę. Odnotowuje Rutherfurd pojawianie się kolejnych ulic i dzielnic, zmiany zabudowy, także spowodowane pożarami i zniszczeniem pierwotnej zabudowy. Pojawiły się rzecz jasna także dzielnice nędzy oraz te zamieszkiwane przez licznie przybywających imigrantów. Na początku to była rzeczka, gdyż w XVIII wieku Ameryka była ciągle traktowana - zwłaszcza przez Wielką Brytanię - jako kolonia i coś gorszego, ale w XIX wieku strumień imigrantów, przyciąganych przez rozwijającą się gospodarkę Nowego Świata, zamienił się w potop. Rutherfurd zajmuje się także znaczącymi wydarzeniami polityczno-gospodarczymi związanymi z Nowym Jorkiem - początkowe przepychanki pomiędzy władzami holenderskimi i angielskimi zakończyły się ostatecznie zwycięstwem zwierzchnictwa angielskiego nad koloniami amerykańskimi. Rosnące podatki nakładane na kolonie przez chciwych Brytyjczyków powodowały jednak kolejne fale niezadowolenia, zakończone - jak wszyscy wiemy - wojną i ogłoszeniem niepodległości przez Stany Zjednoczone. Kolejnym sporem, jaki rozdarł kraj była kwestia niewolnictwa - stany południowe bowiem czerpały z pracy niewolników ogromne zyski. Do prawdziwej secesji było blisko. Potem przyszedł czas prawdziwego rozkwitu, przerywany tylko od czasu do czasu nieuchronnymi kryzysami - jak to w gospodarce. W XX wieku, zwłaszcza po II wojnie światowej, Nowy Jork przejął właściwie od Paryża rolę kulturalnej stolicy świata. Z Nowym Jorkiem związane są także najbogatsze rody - tytani, których nazwiska dziś kojarzą się z wielomilionowymi fortunami: Astor, Vanderbildt, Rockefeller, Morgan (założyciel jednego z największych amerykańskich banków) - wszyscy oni zaczynali skromnie, od podstaw. I tak aż do dziś Nowy Jork kwitnie, góruje nad Stanami Zjednoczonymi i stał się symbolem wielokulturowości, wolności oraz spełniania marzeń. 

W tej podróży w czasie towarzyszy czytelnikowi nowojorska rodzina Masterów. To rodzina, której pierwsi przedstawiciele pojawili się w dorzeczu Hudsonu właściwie na samym początku - pierwszy Master, o którym czytamy, założyciel rodu, był holenderskim handlarzem futrami. To on zapoczątkował fortunę tej rodziny kupców i bankierów, dzięki której Masterowie zaliczają się (w powieści) do jednego z najzacniejszych nowojorskich rodów - elity nie tylko z uwagi na posiadane bogactwa, ale przede wszystkim na pochodzenie - w Nowym Jorku równie szlachetne jak szlachectwo w Europie. Takim nazwiskiem jest zresztą również nazwisko Rutherfurd... Pojawiają się również inni bohaterowie, przewijający się przez życie Masterów - Irlandczycy, Włosi, Żydzi. Tygiel narodowości. Pojawiają się jednak na stosunkowo krótko... Nowy Jork ma klasyczną, prostą konstrukcję, tzn. poznajemy dzieje miasta i rodziny Masterów w porządku chronologicznym - powieść nie jest tym samym już tak oryginalna, jak Paryż, gdzie splatały się trzy wątki, ale za to niewątpliwie jest łatwa w odbiorze. Tym, co może się nie do końca podobać jest pewna fragmentaryczność: autor siłą rzeczy nie jest w stanie opisać wszystkiego, zatem przeskakuje w czasie o kilka, kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt lat. Czasem nazbyt szybko opuszczamy bohaterów, bo kierujemy się już ku kolejnemu pokoleniu, co sprawia, że nie potrafimy zżyć się z bohaterami powieści. Najdłuższy rozdział dotyczy wojny o niepodległość, zatem postaciami, które najbardziej zapadają w pamięć są John i James Master oraz ich bliscy. Tym, co miało chyba łączyć wszystkie pokolenia jest indiański pas - wampum - ofiarowany Dirkowi van Dyckowi przez jego indiańską córkę. Mężczyzna poleca przekazywać pas w linii męskiej, kolejnym synom w rodzinie. Motyw ten jednak jest niewykorzystany - wampum miał chyba coś symbolizować, ale ostatecznie nie symbolizuje niczego... Innym problemem, z jakim musiałam się zmierzyć przy czytaniu tej opasłej książki jest mnogość spraw polityczno-gospodarczych, jakimi zajmuje się Rutherfurd. To one dominują w niektórych fragmentach, zwłaszcza przy opisie zdobywania niepodległości, czy wojny secesyjnej. To sprawia, że w tych fragmentach książka robi się przyciężka, upodabniając się do podręcznika historii - napisanego w przystępny sposób, ale jednak. W istocie Nowy Jork to taki skrócony kurs historii Stanów Zjednoczonych, z dosyć jednak arbitralnym, wybiórczym doborem opisywanych wydarzeń. Nad niektórymi autor wcale się nie zatrzymuje, mimo tego, że były ważne. Na przykład opisu wojny o niepodległość wcale nie wieńczy samo ogłoszenie niepodległości, Rutherfurd prześlizguje się też nad I i II wojną światową. Zresztą patrzenie na życie przede wszystkim z perspektywy bądź co bądź osób uprzywilejowanych przez los - jakimi są Masterowie - też bądź co bądź implikuje podejście do niektórych tematów.

Myślę, że Nowy Jork jest tak ogromny i tak zróżnicowany, że można o nim napisać na tysiąc różnych sposobów i każdy z nich będzie oryginalny. Słusznie Rutherfurd diagnozuje pod koniec książki, iż miasto to jest nie tylko symbolem wolności, ale także chciwości. To tu obraca się ogromnymi pieniędzmi, to z Wall Street zaczynają się kryzysy gospodarcze, i to tutaj wszystkiego musi być więcej, bardziej, mocniej, wyżej, dalej...  Doskonałym tego przykładem jest ostatni z rodziny Masterów, zajmujący wysokie stanowisko bankier, mieszkający z rodziną w luksusowym apartamencie na Manhattanie, stwierdzający: moje życie jest porażką - bo oczekiwał wyższego stanowiska i jeszcze wyższych zarobków... Powieść pomimo swojej objętości czyta się dobrze, autor dobrze oddaje klimat i samą istotę miasta, ale mnie nie porwała tak jak Paryż. No i polska okładka jakoś tak mało szczęśliwie dobrana w porównaniu z okładkami innych wydań.

Metryczka:
Gatunek: powieść historyczna
Główny bohater: Nowy Jork
Miejsce akcji: Nowy Jork
Czas akcji: XVII-XXI wiek
Ilość stron: 980
Moja ocena: 4,5/6

Edward Rutherfurd, Nowy Jork, Wyd. Czarna Owca, 2015

Książka bierze udział w wyzwaniu Grunt to okładka oraz Czytam opasłe tomiska 

Komentarze

  1. Ani Nowy Jork, ani Paryż nie należą do miast, które mnie jakoś szczególnie fascynują, ale wiesz, książki bym przeczytała :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Ciekawie ujęłaś tę sprawę z chciwością. Pieniądze są jednym z bohaterów tej książki. Niekoniecznie pozytywnym.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później