O tym, jak przedstawiana jest sztuka w filmie
Dzisiejszy post jest właściwie kontynuacją tematu bajek, które wydarzyły się naprawdę - opowiadam bowiem o dwóch nieprawdopodobnych historiach, które przydarzyły się w związku ze sztuką.
Na obejrzenie Złotej damy skusiłam się zafascynowana historią obrazu Klimta opowiedzianą w Bezcennych. Film ten oparty jest na autentycznej historii Marii Altman, ciotecznej wnuczki rodziny Bloch-Bauerów. Bloch-Bauerowie byli bogatymi Żydami mieszkającymi w Wiedniu. Przed wojną Adela Bloch-Bauer (ciotka Marii) była muzą Gustawa Klimta - artysta namalował jej trzy portrety, w tym najsłynniejszy obraz zwany Złotą Adelą. Obraz wisiał w mieszkaniu Bloch-Bauerów aż przyszedł Anschluss. Kiedy zaczęły się prześladowania Żydów, Marii udało się uciec do Ameryki, gdzie dożyła w spokoju lat współczesnych. Jej rodzina pozostała w Europie natomiast nie miała tyle szczęścia, a to, co do niej należało, w tym obrazy - zostało oczywiście zrabowane przez nazistów. Złota Adela trafiła do wiedeńskiego Belwederu, gdzie już pozostała, a Austria chlubiła się obrazem, jako swoim skarbem narodowym. Nazywano go "austriacką Moną Lizą". W latach 90-tych kraj zaczął jednak realizować program restytucji dzieł sztuki. Dla Marii Altman szczytne deklaracje okazały się jednak pustymi słowami, bo gdy przyszło co do czego, okazało się oczywiście, że Austria nie kwapi się, by obrazy (Adelę i kilka innych) oddać. Sprawa oparła się o Sąd Najwyższy w Stanach Zjednoczonych i nazwana została sprawą "Austria przeciwko Marii Altman". Ku zaskoczeniu wszystkich (a najbardziej chyba Austriaków), Maria sprawę wygrała, obrazy musiały zostać jej zwrócone.
Na obejrzenie Złotej damy skusiłam się zafascynowana historią obrazu Klimta opowiedzianą w Bezcennych. Film ten oparty jest na autentycznej historii Marii Altman, ciotecznej wnuczki rodziny Bloch-Bauerów. Bloch-Bauerowie byli bogatymi Żydami mieszkającymi w Wiedniu. Przed wojną Adela Bloch-Bauer (ciotka Marii) była muzą Gustawa Klimta - artysta namalował jej trzy portrety, w tym najsłynniejszy obraz zwany Złotą Adelą. Obraz wisiał w mieszkaniu Bloch-Bauerów aż przyszedł Anschluss. Kiedy zaczęły się prześladowania Żydów, Marii udało się uciec do Ameryki, gdzie dożyła w spokoju lat współczesnych. Jej rodzina pozostała w Europie natomiast nie miała tyle szczęścia, a to, co do niej należało, w tym obrazy - zostało oczywiście zrabowane przez nazistów. Złota Adela trafiła do wiedeńskiego Belwederu, gdzie już pozostała, a Austria chlubiła się obrazem, jako swoim skarbem narodowym. Nazywano go "austriacką Moną Lizą". W latach 90-tych kraj zaczął jednak realizować program restytucji dzieł sztuki. Dla Marii Altman szczytne deklaracje okazały się jednak pustymi słowami, bo gdy przyszło co do czego, okazało się oczywiście, że Austria nie kwapi się, by obrazy (Adelę i kilka innych) oddać. Sprawa oparła się o Sąd Najwyższy w Stanach Zjednoczonych i nazwana została sprawą "Austria przeciwko Marii Altman". Ku zaskoczeniu wszystkich (a najbardziej chyba Austriaków), Maria sprawę wygrała, obrazy musiały zostać jej zwrócone.
Złota dama opowiada całą tę historię w typowo amerykański sposób, mianowicie jest sobie zwykły szary człowiek, który staje do konfrontacji z systemem. Dawid przeciwko Goliatowi. Sprawa jest teoretycznie nie do przejścia - Maria sama była przekonana, że Austriacy nigdy nie odpuszczą, a kimże ona była, by procesować się z całym, bogatym krajem... Nawiasem mówiąc mieli Austriacy pecha - Maria Altman kiedy wystąpiła o
zwrot obrazów była już staruszką i mogła przecież nie dożyć zakończenia
całej sprawy... To idealny przykład na to, że najlepsze scenariusze pisze życie - zarazem miałam wrażenie, że głównie to ratuje ten film. Gdyby ta historia była fikcyjna, byłaby jeszcze jedną typowo hollywoodzką opowiastką o zwycięstwie dobra nad złem. Dobro wspólne owych tysięcy ludzi mogących zwiedzać wiedeński Belweder przeciwstawione jest tu tragicznym losom jednostek. Dla Marii obraz nie tyle jest skarbem narodowym, ile pamiątką po jej ukochanej ciotce. Wydawało mi się, że produkcja opowiada tę historię w bardzo uproszczony sposób - kilka rozpraw sądowych i już. W realu tak to nie wyglądało, cała batalia zajęła kilka lat. Rozumiem jednak, że w scenariuszu nie ma za bardzo miejsca na przedstawianie prawniczych niuansów i skomplikowanych sądowych korowodów. Pomijając już fakt, że wtedy film byłby po prostu nudny. A nie jest. Film jest opowiedziany w tak pasjonujący sposób, że nie mogłam oderwać wzroku od ekranu, choć przecież jest to raczej spokojna obyczajówka, a nie sensacja. Najbardziej poruszyły mnie nie wzniosłe wystąpienia dotyczące sprawiedliwości, ale wspomnienia Marii o swojej rodzinie (która oczywiście zginęła podczas wojny), o szczęśliwym dzieciństwie, o Austrii, z której musiała wyjechać. Poruszył mnie ból bohaterki. Główną rolę Marii Altman gra Helen Mirren. Nawiasem mówiąc wydaje mi się, że jednak kwestia oddać-nie oddać nie
jest do końca taka czarno-biała, jak to przedstawiono w filmie. Abstrahując od tego, czy Marii Altman chodziło o pamięć, czy o
pieniądze, miała prawo domagać się zwrotu, bo wujek zapisał jej cały
swój majątek. Z drugiej strony, wcale
nie dziwię się Austriakom, że słynnych obrazów zwracać nie chcieli -
osobiście też wolałabym móc obejrzeć je w Wiedniu, a nie w Nowym Jorku
(gdzie trafiły do galerii Ronalda Laudera).
Drugim filmem o sztuce, o jakim chciałam napisać, są Wielkie oczy Tima Burtona. Opowiada on historię amerykańskiej malarki Margaret Keane, która w latach 60-tych XX wieku zasłynęła malowaniem obrazów dzieci z ogromnymi oczami. Takich trochę jak z disneyowskich kreskówek. Szkopuł w tym, że kobieta została zupełnie zdominowana przez męża, również podającego się za artystę, który przypisał sobie autorstwo owych obrazów. Ona malowała je w tajemnicy przed całym światem (ukrywając prawdę nawet przed własną córką), on - urodzony salesmen - robił to co mu najlepiej wychodziło, czyli sprzedawał. Wielkie oczy robiły furorę: sprzedawały się w Stanach Zjednoczonych jak ciepłe bułeczki, bez względu na to, że krytycy nie mieli o nich najlepszego zdania. Duet funkcjonował dopóki Margaret nie przejrzała na oczy i nie stwierdziła, że ma już dość swojego kłamliwego męża.
Wiecie, oglądałam to i czułam się zaszokowana tą historią. Zażenowana tym, że Margaret pozwoliła się tak stłamsić i że poszła na taki układ. Co za naiwna kobieta - myślałam sobie. Przecież tu chodziło o dzieła sztuki, o prawa autorskie, coś, co powinno być dla kogoś bezcenne, bo na tym buduje się własną renomę, własne portfolio. Gdyby ktoś podszył się pod jakiś tekst, który ja napisałam na blogu - skoczyłabym mu do gardła i podejrzewam, że zrobiłby to każdy bloger w takiej sytuacji. Walczylibyśmy o prawdę i o uznanie. Tymczasem Margaret tak to wszystko oddała i patrzyła, jak jej mąż zbiera laury - jak to o nim piszą gazety, jak to jego zapraszają do radia i telewizji. Po prostu nie do wiary. Historia jak z bajek o Kopciuszku, czy księżniczkach więzionych przez złe czarownice. Co więcej, dla Margaret było to już drugie małżeństwo - od pierwszego męża uciekła, bo się nad nią znęcał. Kobieta wcale nie nabrała przez to rozumu i wpadła z deszczu pod rynnę. Byłam na nią zła! Inna sprawa jest taka, że choć Margaret miała talent, to wielkie oczy naprawdę były kiczowate, więc należałoby jeszcze tu przeanalizować fenomen ich popularności.
W filmie zagrali Amy Adams oraz Christoph Walz - uważam, że poprawnie, z tym że Adams jest zupełnie zdominowana przez Waltza. Być może tak jak było w życiu bohaterów. W każdym razie Walter Keane nie wzbudza w widzu żadnej sympatii i trudno zrozumieć czemu Margaret dała mu się omotać. Nie wiem czemu aktorzy ci otrzymali za ten film Złotego Globa w kategorii komedii, gdyż Wielkie oczy wcale komedią nie są - raczej smutną historią o psychicznej przemocy i o dyskryminacji kobiet, która miała miejsce jeszcze nie tak dawno temu. 50 lat temu było przecież najzupełniej zwyczajne, że kobieta pozostawała w cieniu męża i była od niego uzależniona - tak jak jest Amy w kolejnych swoich związkach. Film daje do myślenia, ale nie jest to najlepszy film Burtona; drugi raz bym go nie chciała oglądać.
Właśnie jestem po lekturze książek de Waalów i zastanawiałam się nad obejrzeniem "Złotej Damy", gdyż widziałam kilka niezbyt pochlebnych recenzji tego filmu. Ale po Twojej się skuszę.
OdpowiedzUsuńZainteresowałam się jednym i drugim filmem. Znakomity pomysł na post ;)
OdpowiedzUsuńNajbliższa rodzina Pani Altman nie zginęła podczas wojny, Ocalało jej rodzeństwo mąż, szwagier i rodzice oraz wuj, który zmarł w Szwajcarii w 45 r. Ona i Jej rodzina wyjechała jeszcze przed wybuchem wojny, bowiem w filmie mamy aneksję Austrii. W owym czasie bohaterowie nie mogą wiedzieć, że ostatecznie zamieszkają w USA bo najpierw udadzą się do Liverpoolu i tam spędzą z 2 lata. Jak często się zdarza, Amerykanie kręcą film o II wojnie w Europie i dokonują tysiąca uproszeń, skrótów, elips i fabularyzacji faktów, a naiwny widz to kupuje bo przecież film powstał na faktach autentycznych. Nieważne że film z tymi faktami mocno się rozmija i to na wielu poziomach. Sam batalia sądąwa tez jest tu podraktowana powierzchownie. Co do jednego się zgadzam sama historia jest bardzo ciekawa i można było nakręci film na miarę Werdyktu Lumeta, ale niestety twórcy woleli film "przygodowy" z wojennym kliszami na temat zagłady żydów, okraszonymi tandetnym dydaktyzmem. Ach ci straszni Austriacy i nieskazitelni Amerykanie. Naprawdę wzruszające i jednoznaczne sprawiedliwe.
OdpowiedzUsuńNajbliższa rodzina Pani Altman nie zginęła podczas wojny, Ocalało jej rodzeństwo mąż, szwagier i rodzice oraz wuj, który zmarł w Szwajcarii w 45 r. Ona i Jej rodzina wyjechała jeszcze przed wybuchem wojny, bowiem w filmie mamy aneksję Austrii. W owym czasie bohaterowie nie mogą wiedzieć, że ostatecznie zamieszkają w USA bo najpierw udadzą się do Liverpoolu i tam spędzą z 2 lata. Jak często się zdarza, Amerykanie kręcą film o II wojnie w Europie i dokonują tysiąca uproszeń, skrótów, elips i fabularyzacji faktów, a naiwny widz to kupuje bo przecież film powstał na faktach autentycznych. Nieważne że film z tymi faktami mocno się rozmija i to na wielu poziomach. Sam batalia sądąwa tez jest tu podraktowana powierzchownie. Co do jednego się zgadzam sama historia jest bardzo ciekawa i można było nakręci film na miarę Werdyktu Lumeta, ale niestety twórcy woleli film "przygodowy" z wojennym kliszami na temat zagłady żydów, okraszonymi tandetnym dydaktyzmem. Ach ci straszni Austriacy i nieskazitelni Amerykanie. Naprawdę wzruszające i jednoznaczne sprawiedliwe.
OdpowiedzUsuń