Gdy opadnie kurz
Bo że jest trudna, odpowiedzialna, a do tego na pewno niesamowicie stresująca - co do tego nie mam wątpliwości. Jednak Gdy opadnie kurz jest książką ciężką nie tylko ze względu na ciężar tematu, ale głównie z uwagi na sposób jego ujęcia. Bo autor opowiada w niezwykle nudny sposób: w suchym, mało absorbującym czytelnika stylu, któremu bliżej do urzędniczego żargonu, niż do ciekawego reportażu. Rozpisuje się np. o kwestiach administracyjnych, takich jak która organizacja była za co odpowiedzialna - co czytelnika nic a nic nie obchodzi. Wplata własne refleksje, składające się w dużej mierze z truizmów takich jak “życie daje niekiedy w kość, lecz człowiek się zbiera w sobie i idzie dalej”, “każdy kiedyś umrze” albo “jest jak jest, albo się wykonuje jakąś pracę, albo nie”. Serio? Poza tym chaos cechuje nie tylko miejsce kataklizmu, ale też pisanie Jensena: wspomnienia z miejsc katastrof mieszają się z fragmentami o jego osobistym życiu, czy uwagami natury organizacyjnej. Wyglądało mi to jak książka napisana bez planu, gdzie autor przelał na papier to, co akurat mu przyszło do głowy - a ja zastanawiałam się, dlaczego w danym miejscu czytam akurat o tym i czemu dany rozdział nazywa się tak, a nie inaczej. Nie ma tu żadnego jasnego podziału np. na to jak jego praca wygląda od strony praktycznej, biurokratycznej, emocjonalnej - oczywiście nie musiano zastosować akurat takiego podziału, ale ja lubię jasne struktury. Gwoli sprawiedliwości przyznaję, że ten chaos obecny jest głównie na początku książki, potem jest już lepiej. Tym niemniej, będąc już w połowie lektury, zorientowałam się, że nigdzie w zasadzie autor nie wyjaśnił wyraźnie, czym zajmuje się jego firma, co to za firma i od kiedy w zasadzie w niej pracuje (bo pisze, że najpierw pracował dla wojska). Bo mniej więcej w połowie znajduje się takie zdanie: “(...) nasza działalność nie polega na prowadzeniu akcji ratunkowej, ani poszukiwaniu ocalałych”. Aha, dobrze, że sobie to w końcu wyjaśniliśmy. Brak też czegoś więcej poza lakonicznymi wzmiankami, o ludziach, z którymi Jensen pracuje - przecież nie robi tego wszystkiego sam - o współpracownikach, podwładnych, na pewno jest tu cały sztab ludzi. Jak
wygląda organizacja ich pracy - tak konkretnie? Wreszcie, nie znalazłam w tej książce jakichś bardziej
osobistych refleksji o tym, jak autor radzi sobie emocjonalnie z taką pracą i czy to, co widział go zmieniło - miałam wręcz wrażenie, że go to nie rusza, a empatia okazywana rodzinom ofiar jest u niego czysto racjonalna i wyuczona. Jensen stwierdza wręcz, że “lubi swoją pracę”, co mnie zdumiało - rozumiem, że trudno wykonywać pracę, której się nie lubi, ale jak można “lubić” grzebanie w ludzkich zwłokach? Jakoś to określenie wybitnie mi tu nie pasuje…
Być może źle to brzmi, bo mowa przecież każdorazowo o ludzkich tragediach, ale tej książce kompletnie brak dramatyzmu - nawet we fragmentach, kiedy autor opisuje jakąś konkretną katastrofę. Te są i tak najciekawsze (nie wszystkie), ale to z kolei wywoływało we mnie dyskomfort, poczucia “żerowania na cudzym nieszczęściu”. Tak to jest, jak za pisanie książki bierze się ktoś, kto pisać nie potrafi (choć na pewno do pomocy Jensen miał swojego ghostwrittera) - ciekawy temat sprowadzony do nudnych ogólników i banałów. Być może ten suchy styl wynikał też z chęci zachowania szacunku dla ofiar, nie epatowania jakąś sensacją, no ale nie może być tak, że czytelnik przy lekturze przysypia. Może też za część tego stylu odpowiada translacja - zauważyłam np. że pan tłumacz ma problem z feminatywami. Weźmy taki fragment: “(...) ekstrawagancka, rudowłosa patolog dr Pornthip Rojanasunand wyglądająca raczej na Tinę Turner albo awangardową projektantkę mody, niż na lekarza sądowego”. Najwyraźniej ze słowami “projektantka” czy “celebrytka” (w dalszej części tekstu) nie było problemu, ale z “patolożką”, czy “lekarką” już tak. W innym fragmencie tekstu, kiedy Jensen wspomina jakąś lekarkę, mowa jest potem, że była ona jego “przyjacielem”.
Czy czegoś ciekawego się z tej książki dowiedziałam? Chyba niewiele, poza tym, że istnieją firmy profesjonalnie zajmujące się “sprzątaniem” po katastrofach, co bardziej uczenie określane jest jako zarządzanie skutkami katastrofy. Cóż, przyznaję Jensenowi rację w tym, że czy jesteśmy na to gotowi, czy nie - nieszczęścia się zdarzają, a wtedy trzeba reagować, a nie biadolić. Dobrze by było też być na nie przygotowanym, przynajmniej w podstawowym zakresie. Kiedyś ludzie byli przyzwyczajeni do różnych nieszczęść, czy to naturalnych, czy spowodowanych przez człowieka, tymczasem czasy dobrobytu, w jakich żyjemy - nas rozleniwiły. Złudne poczucie bezpieczeństwa dają nam np. nowoczesne technologie oraz - niestety dobrze działające systemy ratownicze, które paradoksalnie sprawiają, że ludzie lekceważą ryzyko. Jensen przywołuje tu przykład lokalizatory dla turystów w górach, a mnie wypisz wymaluj stanęło przed oczami to, co dzieje się w naszych Tatrach i podejście turystów “jak co to przyleci TOPR i nas uratuje”. Inna strategia to chowanie głowy w piasek - wydaje się nam, że nic strasznego nie ma prawa się stać. Zdumiewa mnie takie myślenie (tym bardziej, że przecież media od rana do wieczora epatują obrazkami wszelkich możliwych nieszczęść), bo niby dlaczego nasze pokolenie miałoby być wyjątkiem?
Możemy żyć w bańce mydlanej, wierzyć, że stanowimy wyjątek i że historia będzie dla nas łaskawa, ale możemy również zachowywać się bardziej racjonalnie i trzeźwo oceniać ryzyko, z jakim mamy do czynienia.
Gatunek: literatura faktu
Komentarze
Prześlij komentarz