Trucizna, czyli jak pozbyć się wrogów po królewsku

Nie jest to książka skierowana do aspirujących morderców, a w każdym razie nie tylko ;) Nie opowiada ona też tylko o trucicielstwie. To wrażenie jest mylne. Owszem, jest to pozycja historyczna, w której sporo miejsca zajmują relacje o mordach w imieniu walki o władzę, ale okazuje się, że w dawnych czasach naprawdę nie trzeba było zażyć trucizny, w takim rozumieniu, jak dziś, żeby zostać otrutym. Środowisko, w jakim żyli ludzie obfitowało bowiem w różne elementy, którymi ludzie się truli, zażywając je świadomie, bądź nie. I tak, nie mogę zrozumieć, dlaczego dawniej ludzie wymyślili sobie leczyć się jednymi z najbardziej toksycznych substancji, takimi jak rtęć, ołów czy arszenik. Praktycznie każda kuracja zawierała coś z powyższego, co oczywiście prowadziło do tragicznych skutków zdrowotnych. Tudzież w leczeniu wykorzystywano różne obrzydliwe składniki typu odchody (zarówno ludzkie, jak i zwierzęce), robactwo, pająki, a nawet pozostałości z ludzkiego ciała - niczym z kociołka Baby Jagi, a nie pracowni medyka, czy farmaceuty. Zastanawiałam się skąd ludziom to w ogóle przyszło do głowy, bo przecież nie z udowodnionej skuteczności owych “medykamentów”. Ówczesne kuracje zaś bardziej przypominały tortury, niż leczenie. Kolejnym polem do podtruwania się były różne specyfiki stosowane dla “urody”, czyli ówczesne kosmetyki, których używanie rzecz jasna prowadziło do wręcz odwrotnych skutków. Nie wspominam już o warunkach higienicznych, w jakich żyli nasi przodkowie - niemyciu się i załatwianiu swoich potrzeb gdzie popadnie (jakowoż trzeba tu zrobić zastrzeżenie, że takie obyczaje dotyczyły głównie chrześcijan). To oczywiście generowało rozwój wszelakich chorób (leczonych jak powyżej) i sprzyjało rozwojowi infekcji np. w ranach. W tym świetle trucicielstwo z premedytacją wydaje się małym pikusiem. Można więc powątpiewać, czy w dawnych wiekach ktoś zmarł wskutek działania celowo podanej trucizny, czy też raczej toksycznych leków, kosmetyków i brudu w otoczeniu. Tym niemniej obszerna druga część książki poświęcona jest konkretnym postaciom historycznym - wśród nich np. Napoleon czy Mozart - i rozważaniom, czy zostali oni otruci - w świetle dawnych danych oraz współczesnych. Jest też część poświęcona truciznom współczesnym - i jeśli kiedyś z trucicielstwem byli kojarzeni głównie Włosi, to dziś ten wątpliwy zaszczyt przypada Rosjanom.


Przyznaję, że lektura tej pozycji była dla mnie tyleż interesująca, co odstręczająca. Eleanor Herman omawia kwestie, jakże życiowe, ale które zazwyczaj w książkach, czy filmach historycznych pomija się milczeniem…. (np. gdzie podziewały się kupy zrobione w Wersalu…) Książka napisana jest w bardzo przystępny, gawędziarski sposób, urozmaicona przeróżnymi anegdotami i autentycznymi historiami. Na pewno nie można się przy niej nudzić, tym bardziej, że autorka nie szczędzi drastycznych, czy odrażających szczegółów. Czytając o tym wszystkim, włos mi się na głowie jeżył i dziękowałam panu, że jednak nie urodziłam się w tamtych czasach. Można tylko załamywać ręce nad ludzką głupotą. Ale czy dziś jesteśmy tak naprawdę mądrzejsi? Jeśli współcześni badacze znajdują w pozostałościach naszych przodków ślady metali ciężkich, a nawet szlachetnych, to przyszli badacze, jeśli zbadają nasze szczątki, znajdą w nich plastik i całą tablicę Mendelejewa. 

Metryczka:
Gatunek: historyczna popularnonaukowa
Główny bohater: trucizny
Miejsce akcji: Europa
Czas akcji: dawniej i współcześnie
Ilość stron: 428
Moja ocena: 5/6
 
Eleanor Hermann, Trucizna, czyli jak pozbyć się wrogów po królewsku, wyd. Znak, 2019


Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później