Każdy, kto jako tako orientuje się we współczesnym świecie, wie, że Stany Zjednoczone są jednym z najbogatszym krajów, ale też krajem ogromnych różnic i rozwarstwienia społecznego. Wszystko zaczęło się rozjeżdżać jakieś pół wieku temu, kiedy w egalitarnym z pozoru kraju, hołdującym maksymie, że każdy może wszystko - zaczęła dominować filozofia neoliberalizmu. Te 50-60 lat temu ludzie mieli poczucie, że ich życie stopniowo się poprawia, a ich dzieciom będzie się powodzić lepiej od nich samych. Okazało się, że niekoniecznie… W systemie, gdzie zaczęto likwidować miejsca pracy i zawody dostępne dla klasy robotniczej, gdzie pensja minimalna, jeśli wziąć pod uwagę inflację tak naprawdę jest niższa, niż dawniej - coraz więcej ludzi zaczęło staczać się na skraj ubóstwa. W tym samych czasie puchły majątki garstki najbogatszych osób. Wiele osób uważa, że to jest ok, bo przecież tak działa kapitalizm. Problem polega na tym, że takie myślenie opiera się na - okrutnej w gruncie rzeczy - filozofii osobistej odpowiedzialności za swój los, która rozpowszechniła się tak naprawdę całkiem niedawno (ciekawie pisze o tym Alain de Botton w Lęku o status). W filozofii tej sukces może osiągnąć każdy, jeśli tylko wystarczająco się przyłoży - a jeśli tego sukcesu nie osiągnął, to sam jest sobie winien. Dlatego w dzisiejszych czasach ubóstwo nie tylko nie wzbudza współczucia, ale jest wręcz piętnowane i postrzegane jako moralnie naganne. Wiele osób patrzy na ludzi biednych z pogardą, zakładając, że na pewno są to ci, którzy żyją na koszt podatników, żerując na systemie świadczeń socjalnych. Tylko, że życie tak nie działa - na nasz los może mieć wpływ wiele czynników, na które nie mamy wpływu, jak otoczenie, w którym się urodziliśmy, predyspozycje genetyczne, wypadki, a także zwykłe szczęście. Bezkrytyczna wiara, rodem z Ann Rayd, w kapitalizm, jako najlepszy system, gdzie jeszcze najlepiej rola państwa jest ograniczona do minimum (zgodnie z sentencją: rząd nie rozwiązuje problemów - to rząd jest problemem), prowadzi właśnie do takich skutków, jak w Stanach Zjednoczonych. W takim systemie wpędza się ludzi w biedę, a potem jeszcze ich obwinia. Dziś na porządku dziennym jest opowiadanie o obibokach, wyzyskujących opiekę społeczną, ale jakoś nie mówi się o bogaczach, którzy robią przekręty na ogromną skalę, nie płacą podatków, czy przyznają sobie nienależne fundusze. Kristof i WuDunn słusznie zwracają na to uwagę:
Ludzie martwią się oszukiwaniem na bonach żywnościowych (wskaźnik nadużyć na poziomie 1,5%), ale nie mają świadomości, że miliarderzy ukrywają majątki za granicą, pozbawiając skarb państwa około 36 miliardów dolarów rocznie z tytułu podatków (...). Joseph Stiglitz, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii powiedział, że “pomyliliśmy ciężką pracę nad gromadzeniem majątku z zagarnianiem majątku”.
oraz
Dawna arystokracja feudalna utrzymywała swoje bogactwo dzięki ustalonym zasadom oraz normom. Dzisiejsza nowa arystokracja czyni podobnie. Istnieją ulgi dla zamożnych, takie jak luka podatkowa obejmująca opodatkowanie udziału w zyskach według stawki podatku od zysków kapitałowych zamiast podatku dochodowego albo dopłaty do kredytów na zakup jachtów. Według niektórych szacunków korporacyjne subwencje, kredyty i luki podatkowe są o 50% większe, niż programy pomocowe dla ubogich.
Zatem, OK, pewnie jest jakiś procent ludzi, którzy faktycznie sami są sobie winni, ale jeśli w dostatku żyje tylko garstka ludzi, a cała reszta społeczeństwa ledwie wiąże koniec z końcem, to chyba jednak coś w tej teorii nie styka? Autorzy tej książki, Kristof i WuDunn podają, że w Stanach Zjednoczonych ludzie najbogatsi stanowią 1%, zamożna elita ok. 10%. A reszta ledwo wiąże koniec z końcem. Owi “biedni w bogatym kraju” to wcale nie jakiś margines, ale ogromna rzesza ludzi. Mamy więc w gruncie rzeczy taką samą sytuację, jak kilkaset lat temu, kiedy istniał król i arystokracja, żyjący w luksusach, a reszta to plebs klepiący biedę. Tylko że wtedy biednymi nie pogardzano, bo wiedziano, że to właśnie oni pracują na bogactwo wyższych sfer. Mnie zbulwersował przytoczony w książce przykład, jak to American Airlines ogłosiły, że inwestują część swoich zarobków w podniesienie wynagrodzeń personelu, na co oburzyli się udziałowcy: “Znowu w pierwszej kolejności płacą pracownikom - udziałowcy dostają ochłapy” - w wyniku czego spadła cena akcji AA. Serio? A komu niby należą się zyski w pierwszej kolejności, jeśli nie pracownikom? Czy naprawdę w XXI wieku nie można bogactwa redystrybuować sprawiedliwiej, niż w wieku XV?
Jeśli kradniesz w spożywczaku możesz trafić za kratki. Jeśli jednak kradniesz dziesiątki milionów instytucjom podatkowym albo nieuczciwie rozprowadzasz niebezpieczne leki, siedząc w luksusowym biurowcu, będą cię wychwalać za smykałkę do interesów.
Mowa w tej książce o takich bolączkach amerykańskiego społeczeństwa jak zanikanie miejsc pracy, kulawy system ochrony zdrowia, edukacja, polityka mieszkaniowa, czy uzależnienia. W każdej z tych dziedzin system jest w Ameryce skonstruowany tak, że premiuje bogatych i uprzywilejowanych. Jeśli zachorujesz, musisz cię być stać na pokrycie ogromnych kosztów leczenia. A jeśli nie - cóż, “nie stać mnie, by żyć” - może powiedzieć wielu chorych, jak ten pacjent w scenie z serialu o szpitalu New Amsterdam. Najlepsze szkoły są oczywiście płatne i za grube pieniądze, biedni chodzą do słabych szkół. Mieszkalnictwo też kieruje się zasadą zysku. Zatem biedę, tak samo, jak i bogactwo się dziedziczy. I owszem, są osoby, które mogą “wydobyć się za własne cholewki” z ubóstwa, ale są to raczej wyjątki - i muszą one włożyć w to o wiele więcej pracy i wysiłku, niż osoby uprzywilejowane z racji dobrego urodzenia, posiadające więcej pieniędzy, tudzież kapitału społecznego. Znacznie łatwiej wszak studiować, kiedy studia i utrzymanie opłacają rodzice, niż kiedy trzeba samemu zarobić na życie i jeszcze na czesne. A jeśli już ktoś popadnie w biedę, niekorzystne położenie, stacza się często jak po równi pochyłej, popadając w choroby czy uzależnienia - i wcale się temu nie dziwię, bo nieprzyjazną rzeczywistość faktycznie ciężko znieść na trzeźwo.
Gdy w niedawnym sondażu poproszono respondentów, by opisali obecne czasy jednym słowem, wśród ośmiu najczęściej używanych określeń znalazły się “niepokojące”, “chaotyczne”, “wyczerpujące”, “koszmarne” i “nerwowe”.
A już Marek Aureliusz powiedział, że ubóstwo jest matką zbrodni. Amerykanie twierdzą, że nie stać ich na wydatki socjalne, więc obcina się pomoc dla ubogich, na edukację, czy prewencję, za to wydaje pieniądze na najbardziej rozbudowany system więziennictwa na świecie, wliczając w to placówki prywatne (sic!). Widzicie ten absurd? Poza tym to w Polsce ciągle słyszę, że na coś nas nie stać, bo jesteśmy zbyt biednym państwem (tylko, że ta narracja nie zmienia się od lat, podczas gdy poziom zamożności Polski znacznie wzrósł, a wymówka ciągle jest ta sama). Jednak USA to najbogatsze państwo na świecie - kogo ma więc być “stać”, jak nie Stany? Nota bene okazuje się, że najbardziej obecnie egalitarną instytucją w Stanach Zjednoczonych jest wojsko. Tylko, czy to o to nam chodzi?
Problem polega na tym, że za takie rzeczy jak ubóstwo, bezdomność, patologie - płaci cenę całe społeczeństwo, a więc to nie jest tak, że zaradniejsi i bogatsi nie muszą się tym martwić. Owszem, oni sobie poradzą na zasadzie:
Poziom w szkołach publicznych spada? Poślij dziecko do szkoły prywatnej - arystokracja tak właśnie robi. Jeśli pogarsza się poziom bezpieczeństwa publicznego, zamieszkaj na strzeżonym, zamkniętym osiedlu. Jeśli na publicznym basenie robi się zbyt tłoczno albo obowiązują coraz krótsze godziny otwarcia, zbuduj sobie basen za domem albo kup domek letniskowy. Gdy na lotniskach robi się nie do wytrzymania lataj prywatnym samolotem. Gdy sieć energetyczna staje się zawodna, kup sobie generator prądu. Gdy metro się spóźnia, przesiądź się do taksówki.
Ale są takie koszty jak erozja wspólnotowości, zaprzepaszczanie talentów, pogarszanie się stanu zdrowia, czy spadek bezpieczeństwa, które w dalszej perspektywie pogarszają po prostu jakość życia wszystkich. Kristof i WuDunn piszą o tym, że Amerykanom brakuje empatii. W takim społeczeństwie ciężko się żyje, także gospodarka rozwija się wolniej.
Reportaż jest napisany w bardzo przystępny sposób, choć na początku może jest zbyt chaotyczny. Autorzy posiłkują się historiami konkretnych ludzi, w tym swoich znajomych/sąsiadów/przyjaciół z dzieciństwa. Nie ulega wątpliwości, że to, co napisali Kristoff i WuDunn ma mocno lewicowy charakter - autorzy bronią biednych, okazując im współczucie, a nie potępienie - i oskarżają system. Nie spotka się to pewnie z aprobatą zwolenników darwinizmu społecznego, tudzież libertarian. Jednak czytając tę książkę chce się krzyczeć: Ameryko, nie idź tą drogą. Stany Zjednoczone przestały być krajem stwarzającym szansę każdemu. American dream is officially dead.
Najgorsze jest to, że nasza rzeczywistość też niepokojąco zbliża się do modelu amerykańskiego, gdzie nawet nie chcąc ludzie są zmuszani do stosowania rozwiązań typu “nie stać ich na chleb - niech jedzą ciastka”. I nie jest to nawet kwestia wygody, tylko po prostu być albo nie być. Np. kupujesz samochód, bo brak jest transportu autobusowego, czy kolejowego. Nie chcesz czekać pół roku na wizytę u lekarza - zapisz się prywatnie. A co, jeśli cię na to nie stać? To masz problem... W czasach kryzysu i galopującej inflacji wszystko to staje się jeszcze bardziej dotkliwe dla przeciętnego zjadacza chleba.
Metryczka:
Gatunek: reportaż
Główny bohater: Stany Zjednoczone
Miejsce akcji: Stany Zjednoczone
Czas akcji: współcześnie
Ilość stron: 344
Moja ocena: 5,5/6
Nicholas Kristof, Sheryl WuDunn, Biedni w bogatym kraju. Przebudzenie z amerykańskiego snu, Wydawnictwo Czarne, 2022
Komentarze
Prześlij komentarz