Żona oficera
Z tą książką było tak, że czytałam
jedną o niej opinię - że fatalna, a drugą, całą w zachwytach. Tak
skrajne oceny zaintrygowały mnie, postanowiłam więc sprawdzić, jak to
naprawdę z nią jest (tzn. z mojego punktu widzenia). Fabuła Żony oficera
jest mało skomplikowana (głównie za sprawą tego, że w książce poza piciem herbaty niewiele się dzieje): młoda (i piękna) śpiewaczka wychodzi za
mąż za byłego oficera, cierpiącego na nerwicę frontową. Wydawałoby się,
że dziewczyna chwyciła Pana Boga za nogi, ponieważ weszła dzięki temu
do rodziny o wyższym statusie społecznym. Małżeństwo to nie zostało
jednak zawarte z miłości. Tylko z jakichś dziwnych względów... Jemu
wydaje się, że Lily pomoże uporać mu się z traumą wojenną, gdyż tylko
ona nie chce o wojnie rozmawiać - dziewczyna jest zbyt
młoda, by się tym przejmować. Ona z kolei zostaje odepchnięta przez
swojego przyjaciela, który zresztą szybko - niestety nie dosyć szybko -
zmienia zdanie. Młodzi zamieszkują w rodzinnym domu mężczyzny, wraz z
jego rodzicami. Bardzo szybko okazuje się, jak niedobrane stanowią
stadło. Opisy życia małżeńskiego przeplatają się w powieści ze
wspomnieniami Stephena z frontu i jego koszmarami sennymi.
Cóż, Philippie Gregory o wiele lepiej wychodzą powieści o królowych i królach - Żona oficera
jest kiepska. W gruncie rzeczy wyszło to jak trochę lepsze romansidło -
trochę lepsze, bo napisane z dbałością o formę - warsztatu pisarce
trudno odmówić. Wydaje mi się jednak, że Gregory przesadziła z chęcią
odtworzenia tła epoki: zbyt dużo tu opisów, zbyt dużo statycznych scen i
drobiazgowych relacji z właściwie każdej sytuacji. Powieść liczy sobie
500 stron, ale istotne zdarzenia można tu policzyć na palcach jednej
ręki. Autorka opisuje z detalami stroje, wygląd wnętrz, nawet podawane
posiłki i pogodę, a bohaterowie są jak manekiny, poruszające się pośród
starannie postawionych dekoracji. Książka jest nudna, a jej bohaterowie
antypatyczni i zdecydowanie zbyt jednowymiarowi. W powieści obowiązuje
ścisły podział na białe i czarne charaktery, od którego może jedynym
odstępstwem jest postać Lily. Stephen to seksistowski egoista,
wykorzystujący nieszczęście Lily oraz jej niedoświadczenie, i chcący ją
tylko stłamsić. Do tego wszystko się sprowadza. Obserwujemy sceny
przemocy domowej, której nie tłumaczy nerwica mężczyzny, gdyż jego
stosunek do otoczenia, w tym także do chorego ojca, czy generalnie osób
słabszych od siebie, bierze się z głębszych pokładów jego osobowości.
Okazuje się, że bardziej niż ofiarą, jest on katem; nienawidzi
wszystkich wokół (choć starannie się z tym kryje) i nie wzbudza on w
czytelniku żadnego współczucia. Frontowe opowieści nic tu wobec tego nie
wnoszą. Autorka nie opowiada wcale o problemie nerwicy frontowej w
szerszym kontekście - jest tak, jakby był to osobisty dramat jedynie
Stephena. Może zresztą niespecjalnie mnie to poruszyło, bo ten temat
pojawił się już w wielu powieściach, które czytałam, więc nie było w tym
dla mnie nic nowego. Gregory ukazuje również toksyczne relacje rodzinne
w domach z wyższej sfery, brak ciepła, skutki tego "zimnego chowu" i
przekonanie, że nawet w najcięższych sytuacjach nie wolno okazywać
emocji. Oczywiście przede wszystkim chodzi o kobiety, bo mężczyźni mogą
wyrażać gniew bezkarnie. Autorka opowiada o tym wszystkim w bardzo
łopatologiczny sposób; najbardziej zapadają tu w pamięć wiktoriańskie
teorie o pożyciu seksualnym, według których kobieta (tzn. przyzwoita
kobieta) nie może odczuwać żadnej przyjemności ze spełniania obowiązków
małżeńskich - jej przyjemnością jest macierzyństwo. "Biedna Lily"
chciałoby się powiedzieć - utkwiła w gnieździe potworów. Jednak
dziewczyna też nie wzbudza zbytniej sympatii - niby jest niewinna, ale
potrafi pokazać pazury i zadbać o swój interes. Wcale nie chciała
wychodzić za Wintersa, ale potem oświadcza, że nie zamierza go opuścić,
bo "miejsce żony jest przy mężu"? Bez skrupułów korzysta z wygód domu
Wintersów i sprytnie manipuluje domownikami.
Paradoksalnie,
mimo, że autorka dołożyła wszelkich starań, by oddać realia lat 20-tych
XX wieku, to ta historia równie dobrze mogłaby mieć miejsce
współcześnie, z wyjątkiem może wstawek o "wrodzonej nerwowości dam",
których miejsce jest w domu, a nie w pracy, czy za kierownicą samochodu.
U niektórych osób takie poglądy przetrwały do dziś. Końcówka
książki, w której autorka stara się wprowadzić sporo dramatyzmu jest po
prostu absurdalna, bo nagle okazuje się, że czytamy kryminał, a nie
powieść obyczajową.
Philippa Gregory, Żona oficera, Wyd. Książnica, 2014
Książka bierze udział w wyzwaniu Grunt to okładka oraz Czytam opasłe tomiska
Metryczka:
Gatunek: powieść historyczna
Gatunek: powieść historyczna
Główny bohater: Lily Valance
Miejsce akcji: Wielka Brytania
Czas akcji: początek XX wieku
Ilość stron: 504
Moja ocena: 3/6Philippa Gregory, Żona oficera, Wyd. Książnica, 2014
Książka bierze udział w wyzwaniu Grunt to okładka oraz Czytam opasłe tomiska
Ja na pewno podziękuję. Kiedyś się nad nią zastanawiałam, na szczęście coś mnie od książki odpychało. Jakoś nie mam ochoty czytać o piciu herbaty:)
OdpowiedzUsuńTeż czytałam bardzo pozytywną opinię na temat tej książki na jakimś blogu (w tym momencie nie pamiętam już na którym) i nawet przez jakiś czas polowałam na tą pozycję w mojej, osiedlowej bibliotece, ale jej nie mogłam zdobyć (wiadomo sławne nazwisko autorki robi swoje). Teraz to nawet się ucieszyłam, że los mi przeszkodził :)
OdpowiedzUsuńAaaaa! No teraz to już sama nie wiem - czytać, nie czytać? To dopiero, niczego mi nie ułatwiłaś :P
OdpowiedzUsuńTej - nie czytać
UsuńLubię autorkę, ta książka na pewno mi się spodoba :)
OdpowiedzUsuńJa też lubię tę autorkę, ale książka mi się nie podobała
Usuń