Pół życia
Jodi Picoult po raz kolejny podejmuje
kontrowersyjny i wzbudzający emocje temat – tym razem jest to odłączenie
od aparatury podtrzymującej życie. Oczywiście bez pójścia do sądu i
wojny w rodzinie się nie obeszło. Dlatego ta książka, mimo że nowa, jest
dla mnie taka stara-nowa. Bo dobrze już znany schemat, utarte ścieżki,
nawet bohaterowie jakby ciągle ci sami. Nastolatkowie popełniający
głupstwa i ich zagubieni, ale mężni rodzice.
Pół życia zainteresowało mnie z
innych względów: autorka przedstawia w książce tej życie znanego
przyrodnika, badacza wilków, Shauna Ellisa, który jest pierwowzorem
powieściowego Luke’a Warrena. Postać Ellisa jest mi znana, bo jakiś czas
temu czytałam jego autobiografię, Żyjący z wilkami.
Ellis opisuje w niej swoje dzieciństwo, swoje doświadczenia ze
zwierzętami, także niepowodzenia w życiu osobistym, spowodowane jego
specyficzną pasją i stylem życia. I książka Ellisa o wiele bardziej do
mnie trafia, niż przetworzona opowieść Picoult. W zasadzie pisarka w
części poświęconej Lukowi transponuje jedynie słowa Ellisa, kwestie Luka
były więc dla mnie powtórką tego, co już czytałam. Autorska jest
natomiast ta część, w której mowa o jego obrażeniach w wypadku i sądowej
kłótni o odłączenie od respiratora i pobranie narządów. Temat sam w
sobie ciekawy, prowokujący do przemyśleń nad ludzkimi motywami,
poglądami, sytuacjami. Czy jeśli członkowie rodziny myślą tylko o sobie,
to czy można mówić, że są rodziną? To uniwersalna kwestia: ludzkiego
egoizmu, postępowania zgodnie z własnym widzimisię i zasłaniania się
przy tym wyższymi racjami. Tylko, że – zastanawiam się – po co Picoult
wpakowała w to akurat Ellisa (który żyje i – mam nadzieję – ma się
dobrze)? Co ma piernik do wiatraka? Być może pisarka chciała pokazać
rodzinę, która nie jest zwyczajna, ale sęk w tym, że rozwój akcji nie ma
nic wspólnego z jej zwyczajnością lub niezwyczajnością. Luke Warren nie
umiera w związku z wilkami, a wypadek samochodowy mógł przecież zdarzyć
się każdemu. Tak samo, jak zawirowania rodzinne typu: ojciec zajęty
swoimi sprawami nie poświęca wystarczającej uwagi swoim dzieciom. To nie
jest zbyt oryginalne, to samo można by napisać o
biznesmenie-pracoholiku, prawniku, lekarzu, policjancie, himalaiście,
etc. Po co więc eksploatować w ten sposób naprawdę oryginalny temat,
naprawdę oryginalne życie sprowadzać do banału? Podobnie jak w
poprzednio czytanej przeze mnie powieści Picoult, Przemiana,
odniosłam wrażenie, że autorka chciała wrzucić do jednej powieści wiele
tematów na raz, złapać zbyt wiele srok za ogon. Efekt jest taki, że Pół życia
to jakby dwie różne książki zlepione w jedną całość, połączone tylko
postacią Luka Warrena i powtarzającym się lejtmotywem rodziny. Po
podjęciu tematu Ellisa spodziewałabym się zupełnie innej powieści,
zupełnie innego poprowadzenia akcji. Tyle tylko, że to wymagałoby od
pisarki odejścia od dobrze sobie znanej sztampy, wysilenia się na
wymyślenie czegoś nowego. A tak, Picoult zmienia tylko dekoracje. Postać
matki w powieściach Picoult jest zawsze kreowana tak samo: to kobieta
walcząca za wszelką cenę o swoje dzieci, poświęcająca siebie, swoje
życie, pracę, zainteresowania. Matka-Polka, gdyby nie to, że Amerykanka.
Nie do końca może ta ocena sprawiedliwa, bo przez pryzmat poprzednich
powieści pisarki, ale czytanie Picoult nie sprawia mi już tyle
przyjemności, co kiedyś, bo nie odnajduję w jej książkach niczego, co
już nie zostałoby powiedziane.
Koniec końców, zastanawiam się, czemu oryginalne tytuły powieści Jodi Picoult (tu: Lone wolf),
są w Polsce z uporem maniaka przekładane na jakieś gładkie zwroty,
rodem z Harlequina, nic nie mówiące o treści książki, w dodatku się
powielające. Mieliśmy już m.in. Karuzelę uczuć, W imię miłości, Głos serca, Linię życia, teraz Pół życia... Kto w tym wszystkim się łapie?
Komentarze
Prześlij komentarz