Z ciężkim sercem przychodzi mi pisać tę notkę, ponieważ wiecie, że jestem bardzo pro-ekologiczna i wiele sobie obiecywałam po książce o najbardziej znanej organizacji działającej na rzecz ochrony środowiska na świecie. Początki Greenpeace datują się na lata 60-te ubiegłego wielu i początkowo była to organizacja bardziej pacyfistyczna, niż ekologiczna (stąd też nazwa - Zielony pokój). Organizacja to za dużo powiedziane - po prostu grupka zapaleńców z Kanady, która zaczęła protestować przeciwko próbom z bombami atomowymi przeprowadzanymi przez Stany Zjednoczone oraz Francję na Pacyfiku i na Alasce. Swoją filozofię wywodzili od tradycji kwakierskich  i mitologii indiańskiej. Detonacje ładunków atomowych nie pozostawały oczywiście bez wpływu na otoczenie - skażone zostawało środowisko w promieniu wielu kilometrów, a ludzie chorowali na chorobę popromienną. Tym niemniej w początkach działalności Greenpeace miał głównie na sztandarach rozbrojenie i człowieka, a dopiero na drugim miejscu środowisko. Narodził się pomysł, aby w pobliże miejsc prób atomowych wysłać statek z działaczami, którzy będą protestować, a dzięki przekazom do mediów tworzyć tzw. bomby świadomości, wpływające na społeczeństwo. Po kilku takich wyprawach oraz kiedy świat doszedł do wniosku, że detonowanie bomb atomowych w atmosferze to faktycznie kiepski pomysł, Greenpeace zainteresował się ratowaniem wielorybów i fok. Były lata 70-te i - choć trudno w to dziś uwierzyć - idea ochrony przyrody była tak egzotyczna, jak w średniowieczu pogląd, że to Ziemia krąży wokół Słońca, a nie na odwrót... To w latach 70-tych, po kolejnych głośnych akcjach, Greenpeace zaczął lawinowo zdobywać zwolenników i przekształcił się w organizację pełną gębą, z biurami, budżetem i kredytem w banku. Nie brakowało jednak w nim wewnętrznych tarć, bo w gruncie rzeczy była to w dużej mierze zbieranina indywidualistów i marzycieli, z których każdy ciągnął w każdą stronę. Nadal był to ruch, a nie firma. Patrząc na to z zewnątrz powiedziałabym, że panował chaos, brakowało wspólnej wizji, jasno sprecyzowanych celów i planów. Długo  działalność Greenpece dzieliła się na kilka "linii": pacyfistyczną, tę związaną z ratowaniem wielorybów oraz na kilka innych projektów.   Weyler podkreśla, że do sukcesu przyczyniła się m.in. kanadyjska mentalność, z której wyrosła organizacja, czyli traktowanie wszystkiego z przymrużeniem oka. 
Niezwykła mieszanka, z której wyrósł Greenpeace - ekologia, media, duchowość, humor i bezpośrednie akcje na morzu - stworzona została właśnie przez połączenie kreatywności i poczucia humoru. 
Rex Weyler - również członek Greenpeace - zaczyna swoją książkę od "początku świata", czyli od życiorysów kilku osób, którzy zapoczątkowali ten ruch. Jest dużo o pacyfizmie i o konstruowaniu bomb atomowych, ale do Greenpeace jeszcze od tego daleko i w zasadzie dwa pierwsze rozdziały można sobie spokojnie podarować. Kolejne dwa w zasadzie też...  Weyler drobiazgowo opisuje w nich pierwsze wyprawy Greenpeace, rozmienia się na drobne pisząc o rzeczach, które naprawdę niewiele osób interesują. Z uporem maniaka zanudza czytelnika, rzucając dziesiątki nazwisk osób, które przewinęły się na akcjach, opisując wystrój statków i ich techniczne detale, pogodę dzień za dniem, wschody słońca i kąpiele w morzu, błąkanie się po morzu w bezowocnym poszukiwaniu statków wielorybniczych, wycie do księżyca oraz mnóstwo zdarzeń zupełnie bez znaczenia. Zamiast pokazywać las, rozdrabnia się na drzewa. I ciągnie się to przez wiele stron, niewiele z tego wynika i jest potwornie nudne. Przykładowo rozdział (czwarty) o pierwszej wyprawie na Amchitkę w proteście przeciwko zdetonowaniu tam bomby, zajmuje 50 stron. Akcja zakończyła się klęską, bombę zdetonowano. Podobnie zresztą było w przypadku kolejnych wypraw na atol Moruroa - tu zresztą wydaje się, że ważniejsze od celu Greenpeace były cele kapitana McTaggarta, którego jacht został staranowany i który potem przez wiele lat wykłócał się z rządem Francji o odszkodowanie, co było jednym z najważniejszych punktów działania Greenpeace, a McTaggart z buntownika-przedsiębiorcy stał się w końcu przywódcą organizacji. 

Komitety nie miewają wizji - Wizje miewają ludzie. 

Zamiast wizji jest brawura, działania ad hoc, by nie powiedzieć awanturnictwo. Zresztą pojawiały się wtedy głosy, że Greenpeace jest organizacją "macho", działa zbyt agresywnie i nie ma w nim równouprawnienia. To wcale nie buduje pozytywnego obrazu tej organizacji, zwłaszcza, że Weyler przytacza wiele przykładów na to, jak jej członkowie realizowali w niej swoje partykularne interesy (patrz przykład McTaggarta): Nagle staliśmy się sławni jak zespół muzyczny, ale zamiast grupy muzyków na scenie przepychały się dziesiątki przepełnionych dobrymi chęciami solistów. Autor opisuje zebrania, komitety, hasła propagandowe, kłótnie o przywództwo i taktykę, bałagan, problemy finansowe. Co gorsza, odnosi się wrażenie, że Greenpeace był ruchem oszołomów: hipisów, kontestatorów, mistyków, wyznawców wszelakich nowych religii i różnego rodzaju dziwaków, wierzących w telepatię, I Ching i twierdzących, że potrafią rozmawiać ze zwierzętami.
Przymierza mnożyły się w nieskończoność i zajmowały wszystkim coraz więcej czasu, a Hunter walczył o przywództwo nad tą kruchą mozaiką oddolnego ruchu ekologicznego, narodów rdzennych, przywódców związkowych, szeregowych rybaków, liberalnych ekologów, profesorów uniwersyteckich, studentów, hipisów wegetarian, biologów, gwiazd rockowych, a obecnie również tysięcy miłośników wielorybów. Zadowolenie ich wszystkich stawało się niemożliwe.
Zdaję sobie sprawę, że te sprawy składają się na historię organizacji i że bez ludzi by jej nie było, ale to jest nudne z punktu widzenia kogoś, kto nie jest jej członkiem i kogo nie interesują wewnętrzne przepychanki, tylko ochrona środowiska. Kłopot z tą książką jest taki, że jej objętość nie idzie w parze z ciekawą treścią: można to było wszystko skrócić i opowiedzieć inaczej, zamiast rozpisywać się - jak to czyni Weyler - o pierdołach. Najbardziej książkę zaśmiecają dziesiątki nazwisk różnych uczestników akcji, których nie sposób spamiętać oraz nudne szczegóły morskich wypraw. A jeśli już mowa o owych wyprawach, to bardzo brakuje mapek pokazujących ich trasy. Interesujących fragmentów jest w tej książce naprawdę mało, coś mało jest też w Greenpeace ekologii: zamiast eco dominuje ludzkie ego. Należałoby więc zwrócić uwagę na podtytuł książki, pijący właśnie do ludzi: ekologów, dziennikarzy i wizjonerów, którzy zmienili świat. Gdyby jednak Greenpeace działał tak jak pisze Weyler, na pewno nie udało by mu się odnieść sukcesu. Nie da się jednak ukryć, że w końcu Greenpeace udało się przebić, choć z książki nie za bardzo wynika w jaki sposób to się stało. Szkoda też, że autor pisze głównie o początkach działalności Greenpeace, doprowadzając książkę do momentu, kiedy stał się on organizacją globalną, a nie pisze co było dalej, w latach 80-tych i 90-tych.

Metryczka:
Gatunek: literatura faktu
Główny bohater: Greenpeace
Miejsce akcji: głównie Kanada
Czas akcji: lata 50-te do 70-tych XX wieku
Ilość stron: 720
Moja ocena: 3/6

Rex Weyler, Greenpeace, Wyd. Buk Rower, 2009

Książka bierze udział w wyzwaniu Grunt to okładka oraz Czytam opasłe tomiska 

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później