Rodzina Strangerów

Początek tej powieści nie zachęca – jesteśmy w więzieniu, gdzie przebywa nastoletnia Phoenix, a tekst roi się od przekleństw. Na szczęście kolejne rozdziały już nie są tak odpychające, acz opisywana historia nie należy do optymistycznych. Nie da się ukryć, że rodzina Strangerów to rodzina dysfunkcyjna i dosyć patologiczna. Rodzina z tych, których członkowie nigdy nie kończą szkół, a potem pakują się w kłopoty i w dorosłym życiu dryfują od mielizny do mielizny. Mężczyźni popełniają przestępstwa i lądują w więzieniu, a kobiety wiążą się z nieodpowiednimi partnerami, którzy robią im dzieci, a potem zostawiają same. Potomstwo wychowuje się więc bez ojców i bez pozytywnych wzorców, często zaliczając po drodze rodziny zastępcze, a w nich kolejne problemy. I tak z pokolenia na pokolenie, z tego błędnego koła trudno się wyrwać, nawet jeśli ktoś chce. Vermette oddaje tu głos Margaret, jej córce Elsie oraz z kolei dwóm córkom Elsie. Każda z nich ma swój „krzyż”. Przeznaczenie wydaje się je prześladować, wydaje się, że faktycznie istnieje coś takiego jak trauma dziedziczona z pokolenia na pokolenie, coś, co jest zapisanego w genach. Ja za bardzo w to nie wierzę, uważam, że to raczej wzorce zachowania, jakie obserwujemy, a następnie powielamy. Wszystko zaczyna się od rodziny, która nie daje wsparcia, tak jak powinna je dawać – w powieści obserwujemy jak bohaterki nie potrafią się do siebie zbliżyć; mimo że tęsknią za sobą, latami całymi się nie widują – dzieci oddzielone od matki, matka nie potrafiąca poukładać sobie swojego życia… A nawet kiedy wszyscy są blisko siebie, to i tak emocjonalnie są bardzo oddaleni.

Takie rodziny jak Strangerowie funkcjonują gdzieś na marginesie społeczeństwa – to tacy ludzie, o których myślimy, że są przegrani, nie radzą sobie – i z reguły nie zagłębiamy się w to „dlaczego”, tylko stwierdzamy, że sami są sobie winni. Bo tak nas nauczono: każdy jest kowalem własnego losu. A nie zastanawiamy się nad przyczynami takiego stanu rzeczy i nad tym, jak faktycznie można by takim ludziom pomóc. Kanadyjska pisarka pokazuje życie takiej rodziny od wewnątrz, co skłania czytelnika do większej empatii, do próby zrozumienia, a nie tylko oceniania. Mimo tego, dlaczego to tak wygląda w tej rodzinie nie do końca wiadomo, gdyż autorka daje nam tylko wyimki z życia jej członków, takie skrawki, które trzeba sobie samemu poskładać. Dlaczego Margaret zachowywała się tak, a nie inaczej w stosunku do Elsie, a Elsie tak się stoczyła (co w ogóle o niej wiemy, poza tym, że urodziła 3 córki?), co przydarzyło się Phoenix? Sama autorka stwierdza, trochę jakby puentując swój styl: i tak o każdym, krótkie historie, tak naprawdę drobiazgi, które miały wyjaśnić całe ich życie. Zarazem prowokuje to do przemyśleń: dlaczego tak się dzieje – w szerszym kontekście. W przypadku powieści Vermette jest jeden klucz: bohaterowie są Metysami, czyli potomkami rdzennej ludności kanadyjskiej. Nie jest to od początku oczywiste i czytelnik mógłby powiedzieć, że przecież takie rodziny jak Strangerowie mogą żyć w każdej społeczności.

Margaret myślała kiedyś, że to normalna sprawa, że wszystkim rodzinom towarzyszą smutne historie. Ale gdy dorosła, wydawało się, że dotyczy to jedynie Indian i Metysów, którzy smutek mieli we krwi, a rozpacz stawała się ich udziałem, krążąc w tej społeczności niczym przepisy na potrawy; doznawali ciosów, poniewierania, odrzucenia – byli tym naznaczeni. Jakby smutne historie były jedynym dziedzictwem, jakie im pozostało do przekazania.

Mają „smutek we krwi”? No nie wydaje mi się – zapewne przed epoką kolonializmu Indianie byli całkiem szczęśliwi, żyjąc po swojemu. Oni wcale nie są "obcy" (tu gra słów z tytułowym nazwiskiem) „Smutek we krwi” to zawsze poetyckie wyjaśnienie na to, że ludzie żyją w biedzie, zacofaniu i nieszczęściu, nie potrafiąc się z nich wyrwać, za co właśnie obwiniamy ich samych, a nie system i okoliczności, w jakich przyszło im żyć. Tak samo mówimy, że „smutek we krwi” mają Rosjanie, czy Afrykańczycy. Zatem dlaczego akurat Indianie? Czy naprawdę wszystkiemu winny jest rasizm? Wystarczy przecież jakakolwiek nierówność szans: urodzenie się w biedniejszej rodzinie, w środowisku gdzie nikt nie ma wykształcenia i aspiracji, tam gdzie jest alkoholizm i inne nałogi. Inni traktują cię gorzej, patrzą na Ciebie z góry i spirala się nakręca…same chęci poprawy swojego losu nie wystarczą, gdyż osoby takie doświadczają większych trudności niż inni, już na starcie.

Zdaję sobie sprawę, że powiedzenie czegoś takiego, że „nie jesteś wyjątkowy” pewnie zostałoby odebrane przez społeczność metyską jako przejaw ignorancji i rasizmu, wywyższania się człowieka białego (Vermette jest Metyską, więc nie można jej tego zarzucić). Jestem od tego daleka, po prostu konstatuję, że autorka niezbyt dobrze opisała te kwestie, być może zakładając, że czytelnikami będą osoby, dla których będą one jasne. Mało tu tej specyfiki metyskiej: współcześni Strangerowie żyją tak jak wszyscy inni i trzeba by sięgnąć dość daleko wstecz, by odnaleźć ich korzenie. I tego mi w tej książce brakowało. Jasne, coś tam niecoś wiem o traktowaniu ludności rdzennej i zdaję sobie sprawę, że trudności, jakich doświadczają osoby o takim rodowodzie są w dużej mierze właśnie natury systemowej (tu niestety przychodzi odwołać się do słynnego już reportażu 27 śmierci Toby’ego Obeda). Jeśli jednak ktoś nie wie nic o losach rdzennej ludności w Ameryce, to trudno będzie mu nadać tej powieści odpowiedni kontekst. Z drugiej strony spowodowało to, że lektura Rodziny Strangerów była dla mnie taką swoistą łamigłówką umysłową, skłaniającą do przemyśleń i do własnych interpretacji ww. kwestii.

Smutna, przejmująca saga rodzinna, skłaniająca do przemyśleń na temat nierówności społecznych, rasizmu oraz systemowej dyskryminacji.

Metryczka:
Gatunek: beletrystyka
Główny bohater: rodzina Strangerów
Miejsce akcji: Kanada
Czas akcji: współcześnie
Ilość stron: 448
Moja ocena: 5/6

Kathrena Vermette, Rodzina Strangerów, Wyd. Wielka Litera, 2022

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później