Wielu ludzi – zwłaszcza młodych – jest przekonanych, że jeśli między dwojgiem osób ma coś być, to powinno być widać to od razu. Od razu powinno „kliknąć”, zaiskrzyć. Jeśli tej fali nie ma, to nie ma co ładować się w relację. Osoby z większym doświadczeniem życiowym powiedzą natomiast, że to nie jest prawda – uczucia mogą pojawić się po jakimś czasie, związek może być zbudowany na przyjaźni, a niekoniecznie na miłości od pierwszego wejrzenia. Ta pierwsza iskra bowiem, to nie jest miłość, a pierwsze wrażenie, pociąg fizyczny i zauroczenie. Związek oparty na nich ma to do siebie, że często nie widzimy partnera takim, jakim jest naprawdę, ale tworzymy sobie w głowie jego wyidealizowany obraz. Który prędzej, czy później z hukiem się wali.

 

Taką teorię wyznaje bohaterka powieści Od nowa, psychoterapeutka Grace. Pomaga ona parom, w szczególności zaś kobietom, pokazując im, że ich obraz partnera był fałszywy, głównie za sprawą tego, iż pewnych rzeczy po prostu nie chciały wiedzieć. A oznaki na pewno były. Na przykład partner na pewno kiedyś tam je okłamał, pokazując, że ma tendencje do skakania z kwiatka na kwiatek. Albo był agresywny i nie potrafił się kontrolować. Albo dał do zrozumienia, że bardziej interesują go mężczyźni… Kobiety są mistrzyniami w zaprzeczaniu takim rzeczom…   Grace właśnie napisała książkę na ten temat i jest u progu jej wydania. 

 

I nagle, nasza bohaterka orientuje się, że sama znalazła się w sytuacji, którą ilustruje powiedzenie „przyganiał kocioł garnkowi”. Jej mąż nagle znika, a ona dowiaduje się o nim rzeczy, o których nie miała pojęcia. Albo nie chciała wiedzieć? 

 

No właśnie. Jeśli chodzi o tę powieść, to położyłabym bardziej nacisk na słowo psychologiczny, niż thriller. Studium uczuć oszukanej kobiety, tego, jak radzi sobie z traumą, kiedy dowiaduje się, że jej idealny mąż nie jest tym, za kogo go brała. Jak układa sobie życie na nowo. Jest to bardziej obyczajówka z wątkiem kryminalnym w tle. W zasadzie fabuła jest mało oryginalna, brak tu elementu zaskoczenia, bo bardzo szybko można się domyślić, w czym rzecz, to nie jest tak, że karty odkrywane są stopniowo i że dowiadujemy się jakiejś szokującej prawdy. Brak suspensu, brak zwrotów akcji, a ponowne poukładanie sobie życia przez Grace idzie jej wyjątkowo szybko i jakoś tak bezproblemowo. Bywa i tak, zwłaszcza jak się ma środki finansowe, ale Grace raczej nie stanowi statystycznego przykładu kobiety, której wszystko się wali na głowę z powodu wiarołomnego męża. Natomiast przynajmniej jest to dobrze napisane, faktycznie w klimacie Wielkich kłamstewek, aczkolwiek uważam, że książka jest trochę przegadana. Na przykład przez całą część pierwszą nie dzieje się nic ciekawego, autorka opowiada o tym, jak wygląda życie Grace, jako zamożnej, uprzywilejowanej nowojorczanki. Brakowało mi tu też jakiegoś zagłębienia się w osobowość Jonathana, próby wyjaśnienia jego postępowania (innego, niż tylko takiego, że był socjopatą), a przede wszystkim tego, czy faktycznie, w ciągu długoletniego związku były jakieś oznaki tego, że z tym człowiekiem jest coś nie tak, czy Grace mogła wiedzieć, ale nie chciała? Bo miałam wrażenie, że prawdę odkrywają przed nią osoby trzecie, a ona sama robi wrażenie kompletnie nieświadomej tego wszystkiego, co wokół niej się działo. W zasadzie zaprzecza to wątkowi przewodniemu powieści, owej teorii, od której wszystko się zaczęło. Trochę tej psychologii tu jednak zabrakło. 

 

Można poczytać, ku przestrodze, jednak powieść ta niewiele odbiega od wielu tego typu thrillerów, nieodmiennie zaczynających się od tego, że bohaterka ma pozornie idealne życie: męża, dzieci, psa i trzy rybki oraz obiecującą karierę, ale pewnego dnia…

 

Metryczka:
Gatunek: thriller psychologiczny
Główny bohater: Grace Frazier
Miejsce akcji: USA
Czas akcji: współcześnie
Ilość stron: 472
Moja ocena: 4,5/6

 

Jean Hanf Korelitz, Od nowa, Wyd. Poradnia K, 2020

 


Jeśli chodzi natomiast o serial, to uczucia mam mieszane. Po pierwsze nie trzeba przejmować się dylematem: co najpierw książka, czy film. Bo okazuje się, że od 3 odcinka, to już nic się nie zgadza z książką i w zasadzie jest to zupełnie inna historia (i nawet tytuł filmu jest w tym kontekście nieadekwatny). Co samo w sobie oczywiście nie musi świadczyć na niekorzyść filmu, a nawet mogłoby być fajne, bo nie wiedziałam, jak to się skończy. Poza tym, trudno żeby zatrudnić gwiazdę pokroju Hugh Granta, a potem dać jej do zagrania 3 sceny. Ale miałam poczucie, że zrobiono z tego, trochę na siłę, taki typowy kryminał/thriller sądowy, bo historia opowiedziana w książce nie była dość atrakcyjna.. Ale przynajmniej była spójna. Tu całe wyjaśnienie wyskakuje jak królik z kapelusza i okazuje się, że kobieta, przeżywszy z facetem X lat, w dodatku psychoterapeutka, nie miała pojęcia kim on naprawdę jest. Jak dla mnie bardzo naciągane – w książce jakoś to uzasadniono, w filmie nie, bo z tego właśnie książkowego motywu zrezygnowano. Cały wątek psychologiczny de facto jest z filmu wycięty na rzecz motywu kryminalnego.  

 

I właściwie od 4 odcinka to coraz bardziej mnie to nudziło, takie rozkminianie: zabił-nie zabił. Brak psychologii postaci, brak też jakiegoś tła: co z życiem Grace, jej pracą, z życiem towarzyskim? Zamiast tego scenarzyści postawili chyba na bogaty sztafarz: oglądamy życie snobistycznych wyższych nowojorskich klas, mieszkających w  ogromnych luksusowych apartamentach, sprawiających wrażenie pałaców. Tak naprawdę nie wiadomo czym się ci ludzie zajmują i skąd to całe bogactwo. Nie pomagało, że bohaterowie nie wzbudzali mojej sympatii: Grace jest zimną suką, nie okazującą żadnych emocji, jej mąż zaś dupkiem, bynajmniej pozbawionym uroku, którego posiadanie usiłują nam wmówić scenarzyści. A ofiara sprawiła na mnie wrażenie jakiejś szalonej kobiety pierwotnej - sceny z nią były dziwaczne. Błyszczy w tym towarzystwie Donald Sutherland jako ojciec rodziny.


Cały repertuar gry aktorskiej Nicole Kidman to przewracanie oczami – być może dlatego, że nie została jej już żadna mimika. Co prowadzi mnie do konkluzji, która od samego początku tłukła mi się po głowie, jak bardzo nie podoba mi się przedstawianie kobiet i mężczyzn w hollywoodzkich filmach. Hugh Grant ma 60 lat i to widać. Ma twarz w zmarszczkach, siwe włosy i jest tęgi – jest po prostu starszym panem. Natomiast Kidman, która jest tylko kilka lat od niego młodsza, gra kobietę wyglądającą na max. 30 letnią (choć tak naprawdę nie wiadomo ile ona ma lat). Na jej twarzy nie ma żadnej zmarszczki, wygląda jak porcelanowa lalka. To jest naprawdę irytujące - kobietom nie wolno się po prostu starzeć. 


A internety się śmieją, że koniec końców Nicole Kidman przyćmił jej płaszcz ;)

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później