Pamięć ludzka jest zawodna. Ja na przykład, im dalej wstecz cofam się myślami, stwierdzam, że tym mniej pamiętam. Jakieś urywki, albo charakterystyczne zdarzenia. Moja pamięć jest wyjątkowo krótka. Gdyby ktoś kazał mi teraz spisać swoje wspomnienia, obawiam się, że niewiele by z tego powstało. Tymczasem dziadek Stefana Hertmansa zaczął spisywać swoje przeżycia z lat młodzieńczych mając lat 70 - i wyszło mu z tego 600 stron. Całkiem przyzwoicie. Te 600 stron potem przepisał na nowo - by biografię tę sobie przyswoić - jego wnuk, a potem opracował w formie książki wspomnieniowej. 

W tej książce są co najmniej trzy elementy, które sprawiają, że książka mi się podoba. Pierwszy to sztuka. Dziadek, a także pradziadek autora byli malarzami. Takimi malarzami z prawdziwego zdarzenia, wprawdzie mało znanymi, lecz kontynuującymi najlepsze tradycje malarstwa niderlandzkiego. W Wojnie i terpentynie znajdziemy więc mnóstwo fragmentów poświęconych tworzeniu obrazów, czy fresków, w tym samemu rzemiosłu malarskiemu. Hertmans opisuje proces mieszania farb, pozyskiwania pędzli, ale ponad to snuje refleksje o sztuce. Jest tu zachwyt nad padającym światłem, głową modela pochyloną w tę, a nie inną stronę, grą cieni w liściach, nawet zapachem oleju i terpentyny.... 

Drugi element, dla którego zwróciłam uwagę na tę powieść to saga rodzinna. Rzecz poświęcona jest co prawda głównie dziadkowi pisarza, lecz przy okazji poznajemy oczywiście koleje jego rodziny - uwielbianych rodziców, rodzeństwa, żony. Życia w Belgii na przełomie XIX i XX wieku, w czasach niezwykle trudnych, zwłaszcza dla dosyć ubogiej rodziny, jaką była rodzina bohatera. czasach również arcyciekawych, bowiem Urbain Martien był przecież świadkiem diametralnych zmian cywilizacyjnych i obyczajowych, jakie zaszły na przestrzeni XX wieku. Niby wiele razy już o tym czytałam, ale jednak historia każdej rodziny jest inna, niepowtarzalna.

Wreszcie trzecim elementem jest akcja powieści osadzona w Niderlandach - Belgia i Holandia, to kraje, w którym rzadko goszczę, jeśli chodzi o przygody literackie, a zarazem kraje, do których mam spory sentyment. Holandię po prostu lubię, lubię jej płaskie krajobrazy, wiatraki nad kanałami, tulipany, mnóstwo ptactwa nad wodą... widziałam to wszystko podczas wakacji spędzonych na barce i czytając Wojnę i terpentynę miałam to znowu przed oczami, choć tak naprawdę akcja dzieje się tu w Belgii, czy też raczej Flamandii. Ponadto autor odwiedza miejsca, ważne dla jego dziadka, w tym oprowadza nas po - zabytkowym, jak by nie było - mieście, jakim jest Gandawa. 

Stefan Hertmans składa tą książką hołd swojemu dziadkowi - człowiekowi niezwykle prawemu, którego życie było tak trudne, choć i długie. Na wojnie honorowość i uczciwość dawnych czasów, w duchu których został wychowany Urbain zetknęła się z grozą, głupotą i brakiem jakichkolwiek zasad. Okaleczony - fizycznie, ale przede wszystkim psychicznie podczas I wojny światowej, nigdy tak naprawdę nie doszedł po tym do siebie. Wnuk pisze o swoim dziadku z ogromną dozą miłości i szacunku. Powieść jest niebywale nostalgiczna, ale także mocna, zwłaszcza w części dotyczącej wojny - rozdziały dotyczące wojny właśnie są najtrudniejsze, trochę chaotyczne, ukazujące wojenne okrucieństwo w całej okazałości. Mistrzostwem samym w sobie jest język, jakim posługuje się Hertmans: poetycki, ale zarazem niezwykle obrazowy, plastyczny. Tekst uzupełniają fotografie.

Metryczka:
Gatunek: powieść historyczna
Główny bohater: Urbain Martien
Miejsce akcji: Niderlandy
Czas akcji: XX wiek
Ilość stron: 416
Moja ocena: 5/6

Stefan Hertmans, Wojna i terpentyna, Wyd. Marginesy, 2015

Książka bierze udział w wyzwaniu Czytam opasłe tomiska oraz w Wyzwaniu bibliotecznym 

Komentarze

  1. Ależ zazdroszczę tej książki mam na nią ogromnego smaka

    OdpowiedzUsuń
  2. Gdzieś już czytałam o tej książce bardzo pozytywną opinię i też mam na nią ochotę.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później