Dilbert a Millenium
Tak sobie myślę, że wczorajszy dzień w
pracy naprawdę mnie wykończył, a dzisiejsze przedpołudnie jeszcze
dobiło. Właśnie skończyłam walczyć z komputerem, w którym non-stop coś
się psuje, zawiesza, przestaje działać. Zresztą co ja mówię "skończyłam"
- jestem przekonana, że to tylko chwilowy rozejm.
Wczoraj pozwoliłam na to, żeby znowu
nerwy puściły mi w pracy: nie potrafię się pogodzić z brakiem rozsądku
niektórych ludzi, z brakiem umiejętności strategicznego myślenia i
zarządzania; co to za zarządzanie, które polega tylko i wyłącznie na
zrzucaniu odpowiedzialności na pracowników? Pracowniku zrób, ale jak, to
już mnie nie obchodzi - nieważne, że nie masz do tego niezbędnych
narzędzi, w które powinien wyposażyć cię pracodawca. Problem polega na
tym, że nie mam ochoty, ani czasu spędzać całych dni w pracy na
produkowaniu bezsensownych świstków, służących podtrzymywaniu
biurokratycznej fikcji - robię to bo muszę, ale chcę zakończyć to
najszybciej jak mogę i zabrać się za inne rzeczy, które są z mojego
punktu widzenia ważniejsze. Produkowanie papierków na wszelakiego
rodzaju procedury jest bowiem tylko środkiem do celu, jednak wydaje się,
że w mojej firmie stało się ono obecnie - dla niektórych osób - celem
samym w sobie. Nie wiem, czy nie rozumieją, czy nie chcą zrozumieć, że
to nie jest ciuciubabka, że ja mam inne rzeczy do zrobienia, a nie tylko
bieganie z papierkami i zdobywanie podpisów wszystkich świętych? Nie
mogę się z tym pogodzić i dlatego ciągle walczę, ale to jest walenie
głową w mur i wykańcza mnie to psychicznie. No i wczoraj, kiedy po 2
tygodniach takiego biegania okazało się, że znowu coś się komuś nie
podoba, a moja praca - PRAWDZIWA praca, którą powinnam wykonać, a której
nie mogę wykonać, bo nie mam podpisanych tych papierków, stoi w miejscu
- puściły mi nerwy i zrobiłam karczemną awanturę. Pracuję w jakimś
pieprzonym Dilbercie.
W odpowiednim nastroju wybrałam się zatem na film o mordowaniu: Millenium.
Mocna rzecz, choć oczywiście film nie jest w stanie przekazać tego
wszystkiego, co znalazło się w książce. Miałam wrażenie, że tak
misternie splecione przez Larssona wątki zostały maksymalnie
skompresowane w pigułkę. Jednak film zachowuje to, co najważniejsze:
główny wątek, klimat i przesłanie. Tym bardziej wiarygodne, że
to szwedzka produkcja. A ponieważ nie jest to hollywoodzkie „dzieło”,
bohaterowie to – prawie bez wyjątku – ludzie dojrzali i doświadczeni
życiowo. Myślę, że Millenium doskonale pokazuje te ciemne strony życia –
nawet bardzo ciemne – ludzie nie są tu piękni, młodzi i doskonali i
dokonują strasznych czynów.
Jak podsumował to mój kolega: nigdy już nie pojadę do Szwecji – to kraj morderców i zboczeńców ;)
Komentarze
Prześlij komentarz