No dobrze, jako się rzekło, czas na zombie. Przyznaję, że ta książka to gruby kaliber. Dosłownie i w przenośni. Oficjalnie ponad 800 stron, a w Legimi 1245… A jeszcze trzeba wziąć pod uwagę, że jest to ledwie pierwsza część trylogii. Porównywana do Bastionu opowieść o tym, jak eksperyment z dziwnym wirusem wymknął się spod kontroli powodując, że ludzie zaczęli zamieniać się w wampiropodobne stworzenia. Co oczywiście doprowadziło do zagłady naszej cywilizacji. Po wielu latach tylko nieliczne niedobitki kryją się gdzieś za murami na odludziu.... Na pewno w obecnym czasie tego typu książki szczególnie pobudzają wyobraźnię.


Po pierwsze, Przejście to nie jest czytadło, które błyskawicznie się pochłania. Autor przykłada wielką wagę do szczegółu i to mnie zdziwiło, kiedy zaczęłam czytać, bo jakoś odbiega to od moich wyobrażeń o sensacyjnych powieściach fantastycznych. Wszystko jest tu pieczołowicie opisane, poczynając od przeszłości bohaterów, przez drogę, jaką pokonują, krajobrazów, jakie ich otaczają, to, jak żyją oraz emocje, jakich doświadczają. Dialogów jest niewiele, to głównie lity tekst, strona za stroną. No i stanowi to problem, ponieważ – jakkolwiek szanuję autora za warsztat i umiejętności pisarskie – to przyznaję rację tym osobom, które twierdzą, że jest tego za dużo. Za dużo dygresji, przedakcji, czy introspekcji. Sprawia to, że akcja posuwa się tu bardzo wolno, w zasadzie bez większych niespodzianek czy zwrotów akcji.  

 

Po drugie, wydawnictwo faktycznie trochę przesadziło z opisem zawartości powieści, który jest spojlerem, choć nie aż takim wielkim, jak by się zdawało. Mnie to aż tak nie przeszkadzało, ponieważ widziałam serial oparty na tej książce – ale okazało się, że zawartość serialu odpowiada ledwie z jednej trzeciej tej powieści? Tylko pierwszej jej części, dziejącej się niby współcześnie i która w zasadzie stanowi taki przydługi wstęp do kolejnych rozdziałów (umówmy się, że będę dzielić powieść na dwie części - współczesną i tą, która dzieje się w przyszłości). Problem polega na tym, że autor w pewnym momencie porzuca tych bohaterów, których tak pieczołowicie opisywał i przenosi się o prawie sto lat do przodu… Dostajemy zupełnie nowych bohaterów, usiłujących przetrwać w świecie opanowanym przez wirole. Ich osada i ta walka o przetrwanie kojarzyła mi się ze Strażnikami na Murze z Gry o Tron, natomiast późniejsza wędrówka przez kraj – z wyprawą Frodo Bagginsa ;)  Niestety żadna z tych postaci nie jest tak wyrazista, jak bohaterowie pierwszej części – i jest ich za dużo. 

 

Zmęczyła mnie ta lektura – nie dosyć, że atmosfera jest ciężka, bo postapokaliptyczna, gdzie na bohaterów w każdej chwili może czyhać śmierć w paszczy potwora – to jeszcze wszystko rozgrywa się tak wolno, jak na zwolnionym filmie. Brnie się przez te strony, i brnie… Niektóre fragmenty są tu ewidentnie niepotrzebne, bo nic nie wnoszą, inne można by zdecydowanie skrócić. Sporo z tych opisów po prostu opuściłam, bez żadnej straty dla zrozumienia fabuły. Jest na przykład w powieści cały rozdział, który miał opisywać noc, kiedy w kolonii stały się jakieś straszne rzeczy – tyle, że jest to opisane tak mętnie, że niewiele z tego wynika i w zasadzie nie ma to wpływu na dalszą akcję. Nie wszystkie wątki są ciekawe. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że mimo, że autor się tak rozpisuje, to miałam wrażenie, że o rzeczach najistotniejszych (i dla mnie najciekawszych) nie napisał: co to w ogóle za wirus, skąd się wziął, kim właściwie są istoty, które z niego powstały, co potrafią, jakie mają moce, jak w zasadzie doszło do tego, że się wydostały? Cronin serwuje tylko strzępy informacji na ten temat, prześlizguje się po temacie. Przebiegu epidemii również trzeba się domyślać – a potem hop, i przenosimy się w czasie o sto lat. Dziwne jest też to, że w pierwszej części powieści pisarz wykreował wirole na niemal wszechmocne i nieśmiertelne, podczas, gdy potem okazuje się, że bez problemu można je zgładzić. Niewiele też wiadomo o Amy, o tym, dlaczego jest, jaka jest. Wreszcie czytelnik zadaje też sobie pytanie, jak tak naprawdę wyglądałby świat, gdyby spotkała go taka katastrofa, jak w powieści – i czy ten obrazek, jaki kreuje autor, jest spójny. W dodatku okazuje się, jakby tę całą drogę, którą bohaterowie przebyli – przebyli niepotrzebnie, bo de facto na koniec wracają do punktu wyjścia. 

 

Często mówi się: pomysł fajny, ale wykonanie gorsze - tu jest na odwrót. Rzeczywiście, wygląda to tak, jakby autorowi brakowało pomysłu na treść, stąd wypełnienie powieści szczególikami i inspirowanie się innymi dziełami. Więcej pomysłowości wykazali chociażby scenarzyści serialu, którzy bierze na tapet tylko pierwszą część powieści i znacznie ją rozbudowuje, zatem w serialu znajdują się informacje i sceny, których próżno szukać w książce. 

 

Po kolejną część raczej nie sięgnę – ten postapo świat mnie aż tak nie interesuje, za powieściami drogi też nie przepadam.  

 

Metryczka:
Gatunek: powieść fantastyczna
Główny bohater: Amy
Miejsce akcji: USA
Czas akcji: współcześnie i w przyszłości
Ilość stron: 832
Moja ocena: 4/6

 

Justin Cronin, Przejście, Wyd. Albatros, 2019 

 

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później