Udało nam się pokonać największe plagi ludzkości, głód, wojny, choroby i żyje nam się lepiej, niż kiedykolwiek. Tak twierdzi wielu myślicieli, naukowców, pisarzy. Z drugiej strony widzimy jak cały ten postęp wpędził nas w pułapkę dewastacji życia na Ziemi i niezdrowego życia, z dala od natury. Sami podcinamy gałąź na której siedzimy. Zapewne jednak nasi przodkowie nie myśleli o konsekwencjach – chcieli po prostu wygodniej żyć, nie musieć tak ciężko pracować, nie cierpieć tak w wyniku chorób i niedostatku. Okazuje się jednak, że likwidacja jednego problemu rodzi często inny i paradoksalnie dziś, w XXI wieku, z wszystkimi „dobrodziejstwami” cywilizacji wcale nie jesteśmy mniej zapracowani, czy szczęśliwsi, niż ludzie w dawnych wiekach. Niby życie stało się łatwiejsze, bo mamy świat na wyciągnięcie ręki, ale wbrew pozorom życie w tym świecie staje się też coraz bardziej skomplikowane, przez liczne zależności, w jakie jesteśmy uwikłani dzięki światowej gospodarce. Coraz więcej osób to dostrzega, że coś tu nie gra, skoro uzależniamy się od maszyn, od internetu, od komputerów i nie potrafilibyśmy przetrwać, gdyby nagle się okazało, że tego nie ma.
 
Mark Boyle poszedł dalej, niż tylko przejście na życie offline, które sugeruje tytuł – on postanowił zrezygnować z cywilizacji na tyle, na ile to tylko możliwe, co oznacza odcięcie się od prądu, od bieżącej wody, nie korzystanie z samochodu, samodzielną produkcję żywności (a co za tym idzie wyprowadzkę na wieś), etc. Swoją książkę pisał ręcznie. Tak, co jakiś czas słyszymy o ludziach, którzy porwali się na taki eksperyment – zresztą takie jednostki, które chciały iść pod prąd, odcinając się od cywilizacji zawsze były, weźmy choć Thoreau, już w XIX wieku. W XXI wieku brzmi to jeszcze bardziej drastycznie. Dla większości z nas brzmi to jak czyste szaleństwo – owszem, marzymy, żeby na jakiś czas zakopać się gdzieś w głuszy, ale po tygodniu z ulgą wracamy do wygodnego życia w mieście. Pomysł Marka Boyle’a kojarzył mi się z Chrisem McCandlessem, którego historia opisana została w książce Into the wild – i nie skończyła się happy endem. 

Boyle ma za sobą jednak doświadczenia płynące z działalności ekologicznej i jego decyzja o odcięciu się od cywilizacji była kolejnym krokiem, po tym, kiedy dostrzegł, że nawet działając na rzecz środowiska cały czas tkwi się w tej machinie industrialności. Od jakiegoś czasu był także człowiekiem, który żył bez pieniędzy (choć nie wydaje mi się to możliwe w 100%). Przemyślenia Boyle’a były dla mnie bardzo cenne i wynotowałam sobie kilka myśli, które jednak zostawiam dla siebie. W zasadzie nie chodzi w tej książce o życie bez internetu i mediów społecznościowych, tylko o znacznie szersze ujęcie - funkcjonowanie w zgodzie z naturą. Cała książka to jest jeden wielki pean na rzecz natury: lasów, roślin, zwierząt, rzek – niknących w zastraszającym tempie dzięki działalności człowieka. Jest w jego filozofii dużo nostalgii za dawnymi, dobrymi czasami
Niezbyt dużo pamiętam z dzieciństwa. Było nie tak dawno, w latach 80-tych (…) mieliśmy niewiele pieniędzy i rzeczy, które można za nie kupić, a jednak nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek miał poczucie niedostatku. Przypuszczam, że wszyscy jechaliśmy na tym samym wózku, a w czasach, kiedy telewizja nie epatowała bezustannie luksusowym stylem życia, nie czułeś, by tobie, czy twoim przodkom czegoś brakowało. 
Innymi słowy autor dostrzega, iż problemem naszych czasów staja się coraz większe rozbieżności pomiędzy ludźmi, przy zarazem presji, żeby konkurować z innymi i mieć więcej, być piękniejszym, szczęśliwszym, etc.
Niektórzy ludzie, choć nieświadomi okrutnych i brudnych realiów wiejskiego życia ostrzegają mnie przed idealizowaniem przeszłości. Przyznaję im rację. A potem radzę, aby tym bardziej nie próbowali idealizować przyszłości. 
Było mi bardzo smutno, kiedy to czytałam, zwłaszcza mając świadomość, że z postępowania bohatera raczej nikt przykładu nie weźmie. Problem leży w tym, że postępu nie da się zatrzymać, to jak zawracanie kijem Wisły. To, że kilka osób postanowi żyć ekologicznie i w zgodzie z naturą, nie zmieni biegu świata, w którym dla większości ludzi dbałość o środowisko kończy się tam, gdzie zaczyna się ich własna wygoda. I w którym wszystko przelicza się na pieniądze, nawet „przydatność” lasu, czy oceanu. Pieniądze zarobione na wycince lasu są ważniejsze od tego, że dzięki owemu lasowi mamy lepsze miejsce do życia, że mają tam swoje siedliska niezliczone gatunki zwierząt i roślin. Kolejny parking jest ważniejszy, niż łąka. I tak się to toczy… a ludzi, którym to nie jest obojętne jest za mało – na jednego ekologa (którego jeszcze nazwą ekoterrorystą) zawsze znajdzie się 100 krzyczących, że interes człowieka jest najważniejszy. Czyli: interes jednego gatunku, który samozwańczo przyznał sobie prawo do dysponowania egzystencją innych gatunków.

Metryczka:
Gatunek: literatura faktu
Główny bohater: autor
Miejsce akcji: Irlandia
Czas akcji: współcześnie
Ilość stron: 328
Moja ocena: 5/6

Mark Boyle, Offline, Wyd. Mova, 2020

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później