Księżyc myśliwych

Towarzystwo miłośników wysp trzyma się dobrze. Niektórzy marzą, aby pojechać na Bali, zrelaksować się w egzotycznym spa, zobaczyć pola herbaciane i buddyjskie świątynie. Inni chcieliby zwiedzić urocze wysepki Europy Południowej: Capri, Majorkę, Santorini. A jeszcze inni zachwycają się surową północą: Gottlandią, Wyspami Owczymi albo Syltem. Wprawdzie słońce tu nie grzeje tak jak w Azji albo we Włoszech, ale za to mamy rozległe piaszczyste plaże z kolorowymi wiklinowymi koszami, wydmy, statki na redzie i malutkie białe domki kryte strzechą. Morze rządzone Księżycem, falujące przypływami i odpływami. Sylt istnieje naprawdę i jest niezwykle malowniczą niemiecką wyspą, położoną we Fryzji, na Morzu Północnym. Ciepły Golfsztorm powoduje, że wyspa wprawdzie jest wietrzna i deszczowa, ale nie docierają do niej mrozy. To nasz północnoeuropejski raj dla miłośników urokliwych spokojnych zakątków i morskich krajobrazów. Także dla zagubionych dusz, uciekinierów i ludzi bogatych na tyle, by kupić sobie tu dom i spędzać czas na cieszeniu się życiem z dala od całego światowego zgiełku. Pozazdrościć.

Księżyc myśliwych to niezwykle klimatyczna powieść. Nastrojowa i melancholijna. Zapłakana deszczem, szumiąca morzem, pachnąca dobrą kawą z uwielbianej przez wszystkich kafejki. A poza tym dobrym jedzeniem, konfiturami morelowymi, ostrygami, a nawet winem, które chce tam robić przyjezdny Francuz, przywożąc ze sobą zarazem atmosferę galijskiej prowincji. Sęk w tym, że autorki wkładają tyle wysiłku w nakreślenie tego tła, tego wyspiarskiego klimatu, że w powieści dominuje tło, a zdarzenia - de facto o podłożu kryminalnym - schodzą praktycznie na drugi plan. Innymi słowy tło staje się dominującą treścią w Księżycu myśliwych. Książka wypełniona jest po brzegi opisami, czy to krajobrazów, czy różnych czynności, dygresjami różnymi - a to o ostrygach i kuchni, a to o oceanografii, a to o filmoznawstwie - a także rozmyślaniami o życiu najogólniej rzecz biorąc. Zaśmiecają ją też nieistotne, nudne szczegóły, jak opis parzenia herbaty albo składników kanapki jedzonej przez jedną z bohaterek. Owszem jakaś fabuła jest, powoli wyłania się z różnych zdarzeń dosyć klarowny obraz, lecz wszystko dzieje się tak powoli, jakby w ogóle nic się nie działo. Do tego autorki mają manierę spisywania fabuły nie w postępie chronologicznym, ale pokazywania wydarzeń a posteriori. Bohaterowie: sprawiają wrażenie odklejonych od rzeczywistości, żyjących we własnym świecie. To międzynarodowe towarzystwo: wdowa po oceanologu Eva, jej (nieobecna) córka Sophie oraz dwójka jej przyjaciół, niewidomy Johannes pracujący w miejscowym barze, Vincent - Francuz, który na Sylt uciekł by malować, dziennikarz podejrzanej konduity Olivier/Oscar, Brytyjka w ciąży i kilkoro innych. Miejscem, gdzie się spotykają jest wspomniany już bar, gdzie siedzą, popijają kawę i nie robią generalnie nic... Nic nie muszą, każdy z nich jest domorosłym filozofem, a akcja dzieje się sama. Odnosiłam takie wrażenie zwłaszcza na początku powieści, kiedy przez pierwszych 100 stron zadawałam sobie pytanie "ale o co właściwie chodzi". Rozsypane wątki nie kleiły się sobą, żyły własnym życiem i długo zabrało autorkom poskładanie ich w miarę spójną całość. Sama intryga kryminalna (tak!) nie jest zbyt skomplikowana, ale przedstawiona jest ona w mało przejrzysty sposób. Mimo to łatwo odgadnąć kto jest sprawcą. 


Wreszcie wspomnieć trzeba o elemencie powieści, który mnie wyjątkowo irytował: listach kończących każdy rozdział. Są to listy nie wiadomo od kogo do nie wiadomo kogo i dotyczą spraw różnych, mających niewiele wspólnego z treścią powieści. Są tu odniesienia literacko-filmowo-historyczne: o twórczości Bergmana i Tarkowskiego, o historii Lubeki (niemieckiego miasta), o II wojnie światowej, etiologii polowań, o jazzie i Komedzie, niemieckich filozofach, etc. Listy obfitują w cytaty, złote myśli oraz - znowu - refleksje o życiu (dodam, że przypisów, pozwalających rozjaśnić nieco czytelnikowi w głowie jest bardzo niewiele). Są to niejako takie mini-eseje. Niektóre ich fragmenty komentują to, co dzieje się w powieści, a więc można odnieść wrażenie, że jest to korespondencja pomiędzy autorkami, wymieniającymi się uwagami odnośnie swojego utworu. Można uznać to za oryginalne, ale mnie wydawało się raczej, że autorki nie miały pomysłu na to, jak w zgrabny sposób wpleść te wszystkie dodatkowe informacje w treść powieści. Taki styl - a przede wszystkim nadmierną ilość dygresji i mało zrozumiałych przemyśleń, przesadne nagromadzenie zdań, które miały być "mądre" - uznałam za pretensjonalny i niezwykle nużący. W dodatku niektóre z tych refleksji są zupełnie nietrafione. Oto losowo wybrane próbki:
Albowiem każde jednostkowe i z pozoru niewielkie działanie jest wykładnią mechanizmu nadrzędnego, mającego moc sprawczą.

Na takim tle - niemal filmowej nierzeczywistości - wszystko się teraz toczy; prozaiczna normalność wykazuje tendencje zanikowe. Rzeczy dzieją się jak u Bukowskiego, bezgłośnie roztapiając w miękkiej, mglistej przestrzeni. Taka przestrzeń skraca perspektywę do kilku kroków. Wszystko staje się proste: wiem tyle, ile zdołam dostrzec, reszta w domyśle.

Stary Baudrillard mylił się, gdy twierdził, że każda rzecz winna być nazwana zgodnie z tym, co oznacza, lecz jej zrozumienie możliwe jest jedynie poprzez określenie tego, czym nie jest.

Strach w pełnym słońcu południa bywa o wiele bardziej niebezpieczny. Uderza znienacka.
W ten sposób napisana jest większość powieści, nie są to tylko krótkie fragmenty. Podsumowując słowami samych autorek, jest to: post-postmodernistyczny eklektyzm na granicy gry pozorów, czarnego humoru i autotematyzmu. Choć humoru się w Księżycu nie dopatrzyłam - ani czarnego, ani żadnego. Myślę, że autorki chciały stworzyć dzieło finezyjne i głębokie znaczeniowo, ale wyszedł z tego gniot na polepszaczach. Gdybym chciała poczytać sobie traktat filozoficzny, wybrałabym Kanta, a nie powieść pań Krenz i Bielak. Jak to jest, że bywają książki popularnonaukowe, napisane jak beletrystyka i beletrystyczne, napisane jak akademickie, niestrawne skrypty...  Autorki muszą też być bardzo młode, skoro uważają, że "z kobietami po 30-tce już nikt się nie umawia na randki", a po 40-tce to już w ogóle kobieta jest niewidzialna. Jestem żywym przykładem, że jednak niekoniecznie tak jest. Z wszystkich wymienionych względów, a przede wszystkim dlatego, że książka bardzo mnie znudziła, chciałam Księżyc myśliwych zjechać bez litości (nie oglądając się na - jakże by inaczej - liczne peany pochwalne), ale potem ujęła mnie jednak nastrojowość tej powieści (nakreślenie tła naprawdę na piątkę) i pomyślałam sobie, że w sumie może jednak ktoś lubi tak sobie podumać o życiu przy książce, czytać ją niespiesznie, delektując się wyobrażonymi w niej krajobrazami - dla takich czytelników lektura ta może okazać się całkiem interesująca.

Metryczka:
Gatunek: nie ma potrzeby określania gatunku, dziś nikt tego nie oczekuje
Główny bohater: wielu bohaterów
Miejsce akcji: wyspa Sylt  
Czas akcji: współcześnie
Ilość stron: 512
Moja ocena: 3,5/6

Katarzyna Krenz, Julita Bielak, Księżyc myśliwych, Wyd. Znak, 2015

Książka bierze udział w wyzwaniu Grunt to okładka, Czytam opasłe tomiska oraz w Wyzwaniu bibliotecznym  

Komentarze

  1. "Gniot na polepszaczach" :-) Ostro. A przyznaję, że się zastanawiałam nad tą książką.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co ja mogę, że mnie się takie dzieła nie podobają

      Usuń
  2. O. A przeczytałam tyle mocno pozytywnych opinii, że chciałam zaopatrzyć się w tę książkę... Twoje argumenty mnie przekonują, zmieniłam zdanie. Szkoda mi na nią czasu.

    OdpowiedzUsuń
  3. O, a tyle pozytywnych opinii się naczytałam... :O

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo to jest taka książka, którą wypada chwalić

      Usuń

Prześlij komentarz

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później