Marsjanin czyli Pomysłowy Dobromir w kosmosie

Jak by to było, zostać nagle samemu w kosmosie, na Marsie? Na niegościnnej planecie, gdzie ciśnienie oraz temperatura są zabójcze dla człowieka? Wydaje się, że astronautę, Marka Watney'a czeka tam pewna śmierć. Ale nie do końca... Załoga misji kosmicznej Ares 3 co prawda odleciała, myśląc że Mark zginął, ale Mark nie został tam na pustyni. Do dyspozycji ma tzw. Hub, czyli namiot - coś w rodzaju domu, gdzie astronauci mieli przebywać przez miesiąc. Hub wyposażony jest we wszystko, co potrzebne do przetrwania: odzyskiwacz wody, regulator atmosfery, oksygenator, a także zapasy żywności. Nie jest tak źle, jak wydawałoby się na początku. Problem w tym, że te zapasy mogą nie wystarczyć do czasu lądowania kolejnej misji, która mogłaby naszego astronautę uratować. Brakuje także łączności, więc nie może on nikogo powiadomić o tym, że żyje i że potrzebuje pomocy. Z drugiej strony Mark ma do dyspozycji także dwa łaziki, różne narzędzia, części zamienne oraz nasiona, jakie - jako botanik - przywiózł ze sobą na Czerwoną Planetę. Nie jest tak źle...

Na takim właśnie schemacie opiera się Marsjanin, powieść, która w tym roku zrobiła furorę na blogach i nie tylko. Jest to opowieść o dzielnym i niesamowicie sprytnym astronaucie, który z każdych tarapatów - sytuacji wydawałoby się beznadziejnych - potrafi znaleźć wyjście. Watney (i NASA przy okazji) jest jak Pomysłowy Dobromir, albo McGyver, a ogólne przesłanie książki brzmi: każdy problem da się rozwiązać, jeśli tylko chwilę się pomyśli. Budujące, tylko że znowu znalazłam się w sytuacji gdy to, co innych zachwyca, mnie nudzi. Oczekiwałam, że będzie się tu coś dziać, tymczasem powieść jest praktycznie od pierwszej strony wypełniona wszelakimi obliczeniami i technicznymi szczegółami dotyczącymi rozwiązywania różnych problemów, na jakie natknął się bohater. Wytwarzanie wody, wyhodowanie żywności, długodystansowa podróż łazikiem, nawiązanie łączności z Ziemią, etc. Czytając to czułam się, jakby czytała podręcznik młodego technika, brakowało tylko rysunków i schematów (może wtedy byłoby to bardziej zrozumiałe). Już lepiej czytało mi się te fragmenty, gdzie akcja przenosi się na Ziemię - gdyż w nich nie roi się tak bardzo od technicznego żargonu, a za to są emocje oraz podejmowanie decyzji na wagę życia i śmierci. Żeby nie być gołosłowną oto przykład tej pisaniny: 
Oksygenator rozgrzewa CO2 do 900 st. C, przepuszcza go przez ogniwo elektrolityczne z dwutlenkiem cyrkonu, żeby oddzielić węgiel od tlenu. (...) Według specyfikacji oksygenator pobiera 44,1 piratoninja [to jednostka kilowatogodzina na sol, którą Mark sam wymyślił], ale przez ten czas zużywał tylko 7,35 z powodu mniejszego obciążenia. (...) Pozostaje jeszcze kwestia regulatora atmosfery. (...) Regulator analizuje powietrze spektroskopowo, a potem oddziela gazy metodą wymrażania frakcyjnego. Poszczególne składniki powietrza zamieniają się w ciecz w różnych temperaturach.
Nadążacie? Jeśli nie, nie zabierajcie się nawet za lekturę Marsjanina. Jest też przepis na to, jak zrobić bombę z ... cukru:
Cukier ma cztery tysiące kilokalorii na kilogram. Jedna kilokaloria to cztery tysiące sto
osiemdziesiąt cztery dżule. Cukier w zerowej grawitacji będzie się unosił, a jego kryształy się rozdzielą, zwiększając powierzchnię. Spalenie kilograma cukru w czystym tlenie uwolni szesnaście i siedem dziesiątych miliona dżuli, podobna ilość uwalnia się podczas eksplozji ośmiu lasek dynamitu. Taka jest natura spalania w czystym tlenie.
Może podoba się to mężczyznom, lub generalnie pasjonatom nauk ścisłych i majsterkowania, ale do mnie kompletnie to do mnie nie przemawiało. Mogę znieść jakiś fragment napisany w tym stylu, ale nie jeśli tekst leci tak cały czas. Może się to też podobać NASA, ale hej, oni są nerdami. Nie rozumiem jednak dlaczego zachwyca się tym przeciętny Kowalski - czyżbyśmy nagle wszyscy stali się ekspertami w dziedzinie nauk ścisłych i podróży w kosmos? A gdzie strona psychologiczna całej tej sytuacji? Normalny człowiek czułby przerażenie, zmagał się z wątpliwościami, tymczasem Mark zachowuje się tak, jakby świetnie się na Marsie bawił, a kwestia tego, czy umrze, czy nie, w ogóle go nie martwiła. Żadnych rozterek, czarnych myśli, żadnych przemyśleń o śmierci. Zero emocji, tylko racjonalne myślenie. Astronauta ani na chwilę się nie poddaje i ciągle sobie jeszcze dowcipkuje. Nazywa siebie kosmicznym piratem, czy człowiekiem, który skolonizował Marsa. Większości czytelników się to podoba, bo bohater jest przebojowy, a tekst zabawny - ale ja nie uznaję tego za prawdopodobne pod względem psychologicznym. Dziwi mnie, że czytelnicy tak to bezkrytycznie łykają. Rozumiem, że w kosmos wysyła się ludzi ponadprzeciętnie inteligentnych, wytrzymałych i odpornych na stres, ale nadal są oni tylko ludźmi, a kosmos jest NIEBEZPIECZNY. Watney natomiast z tym ciągłym przeliczaniem i obliczaniem wszystkiego przypomina bardziej robota, zaś jego pobyt ma Marsie zabawę w piaskownicy. Pomimo tego, że książka opisuje sytuację dramatyczną dla bohatera, to tego dramatyzmu, ani emocji, trudno w niej uświadczyć. To już więcej ich u ludzi na Ziemi, którzy obserwują zmagania Marka, czy też u załogi Aresa 3, kiedy ta dowiaduje się, że ich kolega jednak nie zginął... Książka nie porusza także kwestii osamotnienia - przecież ten człowiek jest sam na obcej planecie i przez większość czasu nie ma nawet łączności z innymi ludźmi! Sama izolacja i brak wsparcia mogły go zabić. Jednak wydaje mu się to w ogóle nie przeszkadzać, nie tęskni on za swoimi bliskimi, nawet o nich nie myśli, bo cały czas kombinuje jak by tu coś ulepszyć, przerobić albo naprawić; właściwie na temat jego bliskich pada w książce tylko jedno zdanie. Większym kłopotem dla bohatera są... nuda i brak rozrywki. Pamiętacie Cast away, który opowiada historię takiego samego sortu - i to, jak przedstawiono bohatera? No więc, być może Andy Weir dobrze opisał stronę techniczno-naukową przeżycia na Marsie (czego nie jestem w stanie ocenić, bo się na tym nie znam i większość tego, co przeczytałam było dla mnie nudnym naukowym bełkotem, nad którym zdarzyło mi się przysnąć), ale za stronę czysto ludzką, psychologiczną należy mu się dwója. Zwłaszcza, że tekst napisany w pierwszoosobowej formie dziennika aż się prosi o jakieś głębsze przemyślenia. Zasób słownictwa Marka Watney'a też nie należy do imponujących - w zasadzie ogranicza się do kolokwializmów. Cóż, umysł ścisły... Brak też wzmianek o fizycznej stronie pobytu astronauty na Marsie - jak działało na niego to środowisko, czy nie odczuwał żadnych dolegliwości, jak się czuł kiedy musiał racjonować sobie żywność?? Wreszcie, nie znajdziemy też w Marsjaninie żadnych (zbędnych?) opisów, tła, scenerii, czyli tego, co normalnie znajduje się w powieści...  Znalazłam również logiczną niekonsekwencję: Mark jest taki sprytny (by nie powiedzieć genialny), ale nie przyszło mu do głowy, że z Ziemi prowadzona jest obserwacja Czerwonej Planety i że w NASA w ten sposób zorientują się, że astronauta żyje. A najbardziej rozbawił mnie fragment, kiedy to specjalistka od PR NASA domaga się zdjęcia twarzy Marka Watney'a, a naukowcy tłumaczą jej, że to niemożliwe, bo astronauta nie może zdjąć hełmu... Really? Nie wiadomo też, czemu rozdział opowiadający o tym, jak doszło do tej sytuacji, że Mark został na Marsie sam - znajduje się w środku, a nie na początku książki. Nie ma to żadnego sensownego wytłumaczenia. 

Podsumowując: pomysł na książkę był dobry, a nawet bardzo dobry: innowacyjny, świeży, jednak wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Marsjanin robi wrażenie głownie dzięki naukowemu do bólu opisowi przetrwania na obcej planecie, ale poza tym ma niewiele do zaoferowania. Jego fabułę da się streścić w dwóch zdaniach, a wszystkie te techniczne szczegóły, jakimi wypełniona jest książka są zupełnie zbędne z punktu widzenia skonstruowania fabuły. Żeby stworzyć dobrą powieść nie wystarczy nafaszerować ją technicznymi problemami do rozwiązania - za mało jest w tym po prostu literatury, a za dużo z podręczników matematyki, chemii i fizyki. 

Metryczka:
Gatunek: literatura science fiction
Główny bohater: Mark Watney
Miejsce akcji: Mars
Czas akcji: współcześnie
Ilość stron: 384
Moja ocena: 3,5/6

Andy Weir, Marsjanin, Wyd. Akurat, 2015

Książka bierze udział w wyzwaniu Grunt to okładka 
 

Książkę przeczytałam szybciutko, bo miałam zamiar wybrać się do kina, na jej ekranizację. A mam zasadę: najpierw książka, potem film. Tym razem jednak nie był to dobry pomysł... Szłam na film przekonana, że wypadnie on lepiej, bo raz, że książka jest beznadziejna, dwa, jej tematyka jest bardzo filmowa i bardzo hollywoodzka - bohaterski amerykański astronauta walczący o przetrwanie w skrajnie niekorzystnych warunkach. Idealny przepis na hit kinowy. Takowa produkcja musi być emocjonująca. I tych emocji mi niestety zabrakło na filmie - ale głównie dlatego że wiedziałam, co się wydarzy. Trochę się na seansie nudziłam i żałowałam, że przeczytałam książkę. W filmie oczywiście zrezygnowano z wszystkich tych naukowych dywagacji, jakimi raczy nas Andy Weir - w tym na przykład drobiazgowego opisu przerabiania łazika, czy budowy przenośnej "sypialni" z płótna Hubu. Pozostawiono tylko to, co najistotniejsze, a co i tak wystarcza, by czuć podziw dla potęgi ludzkiej myśli (która jest w stanie wykoncypować takie rzeczy) oraz woli przetrwania. W zamian postawiono na ludzki aspekt - Mark jest zdecydowanie bardziej "ludzki", niż w książce. Owszem, cały czas podkreślany jest jego optymizm oraz żartobliwe podejście do tego, co go spotkało, ale astronauta przeżywa też gorsze momenty. Podobało mi się, że pokazano jak Mark schudł w trakcie pobytu w kosmosie, wskutek niedoboru pożywienia. Do plusów filmu zaliczam poza tym doskonale dobraną obsadę (w zasadzie trudno wyobrazić sobie innych aktorów w tych rolach), jego widowiskowość - ah te marsjańskie i kosmiczne "krajobrazy" (zdjęcia Dariusz Wolski), perfekcyjnie wykonane dekoracje oraz wykorzystanie muzyki disco, o której pisze też Andy Weir. To dodało filmowi "pazura", pozbawiło go patosu, w jaki mogło to wszystko pójść - a nie poszło.

Oczywiście, że film jest lepszy - i w tym przypadku odradzam czytanie książki, żeby nie psuć sobie zabawy na seansie. Co najwyżej książkę można przeczytać PO filmie, żeby uzupełnić sobie pominięte szczegóły. Mimo wszystko i film, i książka ukazują podróże kosmiczne w taki sposób, jakby to była bułka z masłem: pęknięty hełm można sobie skleić taśmą klejącą, kombinezon przedziurawić, żeby uzyskać ciąg i latać jak Iron Men, a po kosmosie fruwać sobie w statku kosmicznym nakrytym plandeką. Naprawdę? 

Komentarze

  1. Ledwie przeczytałam pierwsze 50-60 stron, później książka się rozkręciła, ale miałam momenty, że długie i techniczne opisy po prostu opuszczałam. Książka podobała mi się trochę bardziej niż Tobie, ale widzę w niej wiele wad, o których wspomniałaś.Dodałabym jeszcze, że była dość przewidywalna.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No tak, można było przewidzieć, że będzie happy end

      Usuń
  2. Nie czytałam, ale oglądałam film i przez większość seansu zastanawiałam się, dlaczego załoga tak szybko zwiała z orbity zamiast przeczekać na niej burzę i potem po prostu sprawdzić, wzrokowo czy za pomocą jakichś kamer, lunet czy teleskopów, co się stało z Markiem. Rozumiem, że nie mogli wrócić po niego na powierzchnię planety, bo nie mieli już do tego sprzętu, ale może mogliby mu zrzucić trochę zapasów i szybciej powiadomiliby Ziemię. Czy to zostało jakoś wyjaśnione w książce?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rzeczywiście, w filmie to dzieje się zbyt szybko i jest mało zrozumiałe - w książce to lepiej wyjaśniono. Astronauci musieli przerwać swoją misję po 6-ciu dniach (w filmie wyglądało to tak, jakby uciekli od razu po wylądowaniu) ze względu na burzę piaskową. Nie mogli jej przeczekać, bo groziła ona przewróceniem MAV-u - a gdyby MAV się przewrócił, astronauci nie zdołaliby go postawić i nie mogliby odlecieć z Marsa. Nie wypatrywali Marka bo byli przekonani że zginął (tak wskazywał jego biomonitor), a poza tym ze względu na burzę pewnie było to niemożliwe. Czemu natomiast mimo wszystko tak szybko odlecieli z orbity? Dobre pytanie i obnaża chyba słaby punkt tej opowieści.

      Usuń
  3. Zastanawiam się jeszcze :) Z jednej strony to kompletnie nie moja bajka, z drugiej coś mnie niezmiernie pociąga...

    OdpowiedzUsuń
  4. Film lepszy od książki... Co za bełkot. W filmie nie ma zawartych ok połowy wątków z książki. Subiektywne odczucia autora recenzji przedstawione jako obiektywna prawda objawiona.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zasadniczo taka jest cecha recenzji, tudzież opinii - są subiektywne i każdy ma prawo mieć własną ;) W żadnym miejscu nie piszę, że jest to „obiektywna prawda objawiona”, zakładam, że czytelnik blogowych recenzji wie, że jest to opinia autora. Zalecam więcej luzu i tolerancji dla opinii innych ludzi.

      Usuń

Prześlij komentarz

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później