Jak sprzątałam swoją szafę...

... czyli wpis inspirowany blogiem Style Digger.

Na świecie są dwa rodzaje ludzi. Ci, którzy pozbywają się rzeczy bez zbędnych sentymentów i chomiki. Ja należę do chomików. Gromadzę rzeczy, bo "może się jeszcze przyda". To zwyczaj szczególnie niefortunny, kiedy ma się małe mieszkanie i ograniczone możliwości przechowywania. Ale to u mnie jest rodzinne, chyba genetycznie uwarunkowane. Anyway, dziś tonę szczególnie w ciuchach, co wiąże się z moim zamiłowaniem do mody i niegdysiejszym (zwalczonym na szczęście) "zakupoholizmem". Jestem typową fashionistką. Samych butów mam lekko z 50 par (a zapewne więcej, dawno nie liczyłam) - przestałam je kupować dlatego, że już nie mam ich gdzie upchnąć. Ale wróć, w zeszłym roku może i nie kupowałam butów, ale w tym roku kupiłam już sześć par. Ah, co takiego jest w butach, że tyle kobiet ma do nich słabość... Ostatnio wpadłam też w lekki ciąg i w ramach "odświeżania garderoby" nabyłam kilka nowych żakietów, kilka par spodni i sukienek. I stwierdziłam, że absolutnie, muszę wreszcie się czegoś pozbyć, bo po prostu nie mam już gdzie wepchnąć tych ubrań. Zrobiłam więc przegląd całej szafy i udało mi się "wyrzucić" (tzn. wrzucić do wora przeznaczonego do wyniesienia) ze trzy rzeczy. Ale kilka rzeczy też z niego wyciągnęłam, więc w sumie wyszło na zero. Wszystkie ubrania w sumie wydały mi się ok, zdatne do "użycia" (a te mniej zdatne mam zwyczaj odkładać na chodzenie "po domu"). Najlepszy numer był z ołówkową spódnicą z Zary: wzięłam ją do ręki i pomyślałam: wywalam. Sztuczny materiał, brak podszewki, nie byłam w kiecce ze cztery lata. Ale ubrałam ją i: e nie, całkiem nieźle w niej wyglądam, szkoda wyrzucić. Następnego dnia poszłam w niej do pracy... Ta sama historia przytrafiła mi się z butami: klasyczne czółenka na obcasie. Jakiś czas temu chciałam się ich pozbyć, bo stwierdziłam, że są mi za duże i w ogóle, jakoś tak nie w moim stylu. Wystawiłam je nawet na Tablicy, ale się nie sprzedały. Teraz je wyciągnęłam, ubrałam i... stwierdziłam, że o co mi chodziło: buty są mi dobre i mimo, że na dość wysokim obcasie - bardzo wygodne. I chodzę w nich, ciesząc się, że się ich nie pozbyłam.


Właśnie o tym, jak również o tym, jak kupować mniej jest blog oraz książka Joanny Glogazy Slow Fashion. Teoretycznie rzecz idealna dla mnie. Niektórzy mogą uznać, że to, o czym pisze blogerka jest jasne i oczywiste, i po co o tym pisać książkę. Nie do końca tak jest - to, co dzieje się w sklepach i w kobiecych szafach temu przeczy. Po pierwsze wiele osób nie poświęca uwagi zastanawianiu się nad tym, w czym wygląda dobrze. Po drugie ludzie nie mają wiedzy nt. materiałów, sposobów szycia, wzornictwa, ect. Po trzecie, jesteśmy dziś złapani w szpony machiny marketingowej, nakłaniającej nas do ciągłego kupowania. Autorka uświadamia, że nie musimy być ofiarami "szybkiej mody": gonić za trendami, za kolejnymi kolekcjami, zmieniającymi się w sklepach jak w kalejdoskopie. Kiedyś kolekcje były dwie do roku, teraz co kilka tygodni następuje zmiana asortymentu w sklepach. Efekt jest taki, że przemysł modowy dokłada kolejną cegiełkę do zaśmiecania świata. Kupując kolejną przecenioną bluzeczkę trzeba być również świadomym wykorzystywania pracowników w krajach trzeciego świata, gdzie przenosi się produkcja w pogoni za zyskiem. A jakość tego, co jest w sklepach jest coraz niższa - w przeciwieństwie do cen (i tu nie zgadzam się z blogerką, że ceny ciuchów są niskie - dla mnie większość tego, co jest w sklepach nie jest warte swojej ceny). Szczerze jednak mówiąc lektura tej książki skłoniła mnie do ponownego zainteresowania się trendami, a co za tym idzie do zakupów... W sprawach "zakupowych" jestem ekspertką i sama mogłabym taką książkę, jak Joanna Glogaza napisać.

Czym więc kieruję się, kupując ubrania:
- wiem w jakich fasonach i kolorach mi do twarzy oraz co jest w moim stylu - nie kupię czegoś, o czym wiem, że będę źle wyglądać, lub źle się czuć, tylko dlatego, że jest to akurat modne,
- nie kupuję rzeczy, które mi nie pasują, z myślą, że "ach, trochę schudnę i będzie jak ulał",
- zwracam uwagę na to, z czego dana rzecz jest zrobiona - odrzucają mnie obcisłe sukienki, żakiety, bluzki ze sztucznych materiałów, których teraz jest zatrzęsienie w sieciówkach, szukam materiałów naturalnych, kocham zwłaszcza len,
- idąc na zakupy zadaję sobie pytanie, czy ja faktycznie potrzebuję danej rzeczy: czy potrzebuję kolejnej białej bluzki, kolejnej spódnicy, etc. 
To zdjęcie przyprawia mnie o dreszcze - i to nie
z uwagi na sukienkę, czy torebkę, ale ten trotuar...
Źródło



- nie kupuję butów na zbyt wysokich obcasach, w szczególności szpilek - ilość butów, jakie posiadam w swojej szafie to mój grzech główny, do wyboru, do koloru. Większość z nich to buty na wysokich obcasach, które kiedyś nosiłam na co dzień, a dziś... od czasu do czasu. Choć szpilki są piękne, to stwierdziłam, że nie będę dłużej się męczyć: ten typ obuwia nadaje się głównie do tego, żeby w nim siedzieć, ewentualnie przejść kilka metrów do samochodu, a nie biegać po mieście. Tu taka mała dygresja, bo za każdym razem, kiedy idę do pracy, do szewskiej (nomen omen) pasji doprowadzają mnie katowickie chodniki: zrobione z krzywej kostki brukowej, która może ładnie wygląda, ale chodzić się po tym da tylko w butach na płaskiej i najlepiej grubej podeszwie. Najgorsza jest kostka a la "kocie łby", a którą wyłożone są elegancko wszystkie przejścia dla pieszych... przejście po takiej kostce w szpilkach przypomina chodzenie po rozżarzonych węglach. Nie wspominam już o tym, że tego typu chodniki w tempie błyskawicznym niszczą buty - wystarczy jedno wyjście i już całe obcasy są poobdzierane od wpadania w szpary pomiędzy kostkami. Tak, za każdym razem myślę sobie, że te chodniki projektował jakiś mężczyzna, któremu nie przyszło do głowy, że na świecie są jeszcze kobiety i że chodzi się nie tylko w butach na płaskim obcasie. To ewidentna dyskryminacja kobiet. Dziękujemy włodarzom miasta!
- nie kupuję rzeczy dziwnych, ekscentrycznych, takich, które już w sklepie nie wiadomo jak nałożyć - nie będę się z czymś takim męczyć, 
- wchodząc do sklepu, gdzie tyle rzeczy kusi, staram się pamiętać o tym, że to wszystko ładnie wygląda w sklepie, na wieszaku, w towarzystwie innych pięknych i pięknie skomponowanych rzeczy, ale w mojej szafie może zostać odarte z tego uroku.

Na zakupoholizm zalecam taką samą metodę, jak autorka: nie łazić bez potrzeby po sklepach. Czego oko nie widziało, tego sercu nie żal. Nie buszować też po sklepach internetowych, bo to kończy się jeszcze gorzej, niż zakupy w realu. Możliwość zwrotu? Ok, tylko że przeważnie kończy się to tak, że i tak nic nie zwracam (no chyba że ewidentnie nie pasuje). Największa pułapka to wyprzedaże: rację ma Joanna, pisząc, że jeśli coś kupujesz, nawet przecenione o 50%, to nie "oszczędzasz", a wydajesz.

Zatem jak kupować mniej już się nauczyłam, ale jak posprzątać ten cały bałagan? Za każdym razem, gdy robię przegląd swojej garderoby (czy czegokolwiek innego) włącza mi się ten syndrom "może się jeszcze przydać". Mój kolega mawia, że trzeba sobie w takim momencie powiedzieć: to tylko złudzenie (działa w przypadku zbędnych papierzysk), ale prawdę mówiąc zdarzyło mi się żałować, że coś wyrzuciłam... Owszem, jak każdej maniaczce, zdarza mi się znajdować w szafie rzeczy, o których zapomniałam, rzeczy zupełnie nowe, jeszcze z metkami, których nie miałam na sobie ani razu oraz takie, których nie nosiłam dobrych kilka lat. Mam też ten paskudny zwyczaj nie chodzenia w czymś "bo szkoda". Ale nie dotyczy mnie większość problemów typowych dla dzisiejszych kobiet, opisanych w książce: nie mam praktycznie rzeczy zniszczonych, bo ciuchów mam tyle, że w żadnym nie chodzę na tyle często, by się schodził. Ponieważ mój rozmiar nie zmienia się od kilkunastu lat, nie mam też ubrań za małych (lub za dużych). No i raczej nie posiadam już w szafie ubrań, których nie lubię, wpadek, które ewidentnie mi się nie podobają - bo tych się już pozbyłam w bolesnym procesie poszukiwania swojego stylu. Nie ma u mnie ubrań, w których nie czułabym się lepszą wersją siebie (z wyjątkiem tych, w których się tak nie czuję ;) Jak widać też na "załączonym obrazku" niekoniecznie sprawdza się u mnie zasada, że jak czegoś nie miałam na sobie rok, to już tego nigdy nie założę...  W obecnej chwili mam problem w co się ubrać, ale wynikający z tego, że nie umiem się zdecydować, bo wszystko mi się podoba! Marzę więc nie tyle o zredukowaniu ilości swoich ubrań do dwóch bluzek i trzech sukienek, ale o garderobie z prawdziwego zdarzenia.
 
Mój problem z wyrzucaniem jest też natury czysto praktycznej: zapewne miałabym mniejsze opory, gdybym miała komu oddać te ciuchy i wiedziałabym, że jeszcze komuś posłużą. No bo co, mam wyrzucić dobre (często w doskonałym stanie) rzeczy, za które zapłaciłam niemało (przecież koszt nowej bluzeczki w pierwszej lepszej sieciówce to stówa) na śmietnik? Sprzedaż też nie wchodzi w rachubę - nowych rzeczy jest takie zatrzęsienie, że sprzedanie czegoś używanego graniczy z cudem, a poza tym gra niewarta jest świeczki: cena, jaką można uzyskać nie warta jest całego zachodu. Niestety nasz cały świat powoli zamienia się w śmietnik: rzeczy jest tyle, że nikt ich nie chce już przyjmować. Kiedyś usiłowałam oddać do Caritasu - panie patrzyły na mnie tak, jakbym im coś zabierała, a nie dawała. Ten problem ma wiele, wiele osób, nie tylko ja.

Doceniam rady Joanny Glogazy, w większości kwestii się z nią zgadzam, a minimalizm jest ideą, która ogromnie mi się podoba. Sęk w tym, że ja nie potrzebuję poradników, z których dowiadywałabym się, że "muszę posprzątać" i porad jak to zrobić. Nie potrzebuję rad w stylu "zrób sobie dwie kupki - jedną wyrzuć" albo "wyrzuć to, w czym nie chodziłaś od roku", lub nawet "zastanów się, co chcesz zostawić, a nie co wyrzucić". Na jedno wychodzi. Ja to wszystko wiem, tylko, że nie umiem tego zastosować w praktyce. Zna ktoś adres jakichś storage-boxów?

Tym niemniej uważam, że dla wielu osób treści zawarte w Slow Fashion mogą być bardzo, bardzo przydatne. Po pierwsze by wyzwolić się z zaklętego kręgu szybkiej mody. Przydadzą się też modowym dyletantom (bez obrazy), którzy w sklepach zagubieni są, jak dzieci we mgle. Wreszcie mogą pomóc w kwestii poszukiwania swojego stylu. Zastanawia mnie, jak to się dzieje, że w sklepach jest tyle ciuchów, w internecie zatrzęsienie blogów modowych, a ludzie na ulicach chodzą tak fatalnie poubierani? Szarobure kolory, nieśmiertelne dżinsy, sprane koszulki, niedopasowane fasony, rozczłapane buty sprzed 10-ciu sezonów?  Możecie powiedzieć, że to nie jest istotne, ale ja uważam, że jednak jest. Wygląd jest czymś, na co zwracamy uwagę. Każdy powinien o siebie dbać i inwestować w to, by w tym, co ma na sobie wyglądać i czuć się dobrze. Mogą to nawet być dżinsy i dwie bluzki, ale dobrane ze smakiem, a nie byle jak. Poza tym kiedy jesteśmy dobrze ubrane - bo dotyczy to głównie kobiet - bardzo to poprawia nastrój, dodaje pewności siebie. Jednak bez znajomości tego, co lubimy i w czym nam jest do twarzy, ciągle będziemy kupować sterty ciuchów "na oślep", ulegając aktualnym trendom, dlatego warto się nad tym zastanowić. Joanna Glogaza doradza co zrobić, by znaleźć swój styl. Podoba mi się, że autorka nie ma podejścia takiego, jak wiele poradników modowych: to musisz mieć jako bazę, jeśli masz taką sylwetkę, to musisz się ubierać tak, a tak - Joanna Glogaza dopuszcza pełną dowolność, uzależnioną tylko od naszych osobistych preferencji. Podoba mi się również koncepcja "luksusu na co dzień" - w końcu ubrania są dla nas, a nie my dla ubrań, a jeśli coś się zniszczy - sklepy są tym dobrem zawalone.

Tak na marginesie, to zastanawiam się jeszcze na ile kupowanie książki o filozofii minimalistycznej nie jest samo w sobie sprzeczne z tą filozofią ;) Przecież o tym, o czym mowa w książce, można  równie dobrze przeczytać na blogu. Zwłaszcza, że książka ma typowo minimalistyczny look: żadnego kredowego papieru, jak to zazwyczaj bywa w poradnikach modowych, żadnych ślicznych obrazeczków i wypasionych ilustracji. Skromność i prostota.

Gatunek: poradnik
Główny bohater: moda
Miejsce akcji: -
Czas akcji: współcześnie
Ilość stron: 200
Moja ocena:  5/6

Joanna Glogaza, Slow Fashion. Modowa rewolucja, Wyd. Znak, 2015

Komentarze

  1. Nazwisko autorki to Glogaza, nie Glozaga. ;)

    Bloga Asi śledzę już od wielu lat i z radością obserwowałam przemianę jej własnej szafy, podczas gdy moja własna pozostawała zaśmiecona. Postanowiłam coś z tym zrobić i ten poradnik był do takich działań dużą motywacją. Jak zawsze w przypadku takich książek, wydaje mi się, że nie można brać wszystkich porad w ciemno, a lepiej dopasować system do własnej osobowości i sposobu funkcjonowania. Mnie to pomogło i sprawdziło się dobrze. Sama chciałabym napisać o tym kilka słów na blogu. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ciężkie to nazwisko ;) A ja się zetknęłam z blogiem Style Digger dopiero przy okazji tej książki

      Usuń
  2. Mamy wiele wspólnego :) Uwielbiamy dobrze wyglądać i dobrze poczytać! Odchudzanie szafy również nie jest naszą mocną stroną....
    Ja też uważam, że wizerunek jest bardzo ważny i pierwsze wrażenie ma znaczenie, dlatego z oporem wyrzucam niektóre ubrania. Od pewnego czasu sklepy odzieżowe omijam, wybieram wydarzenia kulturalne - filmy, spotkania, festiwale. Książki też wybieram ostrożnie.
    "Slow fashion" przemówiła do mnie, zaprzyjaźniłam się z rozsądkiem :)))

    OdpowiedzUsuń
  3. Zostanę tylko przy jej blogu. Czemu? Chodzi o to, że ja wiem jak to zrobić, ale zwyczajnie jestem zbyt leniwa. Więc książka i tak mi nie pomoże... :D

    OdpowiedzUsuń
  4. Ja też nie wyrzucam ubrań, zdarza mi się nosić coś np. raz na dwa-trzy lata albo znaleźć jakiś zapomniany worek z ciuchami za łóżkiem, ale kupuję za to z głową. Jeśli chodzi o slow fashion, to ostatnio całkiem sporo uwagi poświęcam "szybkiej i wolnej modzie". Książka w typie poradnika do niczego mi się nie przyda, ale z punktu socjologicznego i kulturowego temat bardzo mnie interesuje.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później