Scena 1: trzynastoletniemu Theo Deckerowi dzieje się coś złego. W zamachu w muzeum ginie mu matka, ojciec odszedł od nich jakiś czas temu, dziadkowie się nim nie interesują, więc Theo zostaje sam na świecie. Sam w Nowym Jorku. Na pewien czas znajduje schronienie w rodzinie swojego przyjaciela. Nawiązuje też kontakt z sympatycznym handlarzem starociami. Tęskni za mamą i obwinia siebie o jej śmierć.

Scena 2: Carel Fabritius był postacią autentyczną, holenderskim malarzem, uczniem Rembrandta. Zachowało się niewiele jego dzieł, gdyż spłonęły one w pożarze po wybuchu prochowni w Delft, w którym zresztą zginął sam malarz. To Fabriutis namalował tytułowego Szczygła - obraz ten istnieje, obecnie znajduje się w zbiorach muzeum Mauritshuis w Hadze.

Scena 3: Theo błąka się gdzieś na obrzeżach Las Vegas, dokąd przywiózł go ojciec. Zaprzyjaźnia się z Borisem, pół Ukraińcem, czy też Rosjaninem, a pół Polakiem. Boris ściąga Theo na złą drogę; Theo z grzecznego ucznia staje się na wpół menelem, co też należy przypisać brakowi rodziców i dorosłych autorytetów. Chłopcy razem przeżywają młodzieńcze przygody, upijają się i próbują narkotyków. Ciekawy akcent polski i wschodnioeuropejski w powieści (matka Borisa pochodziła z Rzeszowa)

Scena 4: Bohater wraca do Nowego Jorku. Wraz z Theo podróżuje bezcenny Szczygieł, wykradziony przez chłopaka z muzeum podczas wybuchu. Obraz został wpisany na listę dzieł zaginionych. Dla Theo jest ostatnią nicią wiążącą go z matką, z jasną stroną życia, którą obraz reprezentuje, a od której Theo się w swoich peregrynacjach coraz bardziej oddala.

Scena 5: Dorosły Theo mieszka w Nowym Jorku i zajmuje się antykami. Tak naprawę nie może uwolnić się od przeszłości, w której cały czas tkwi, rozpamiętując tamte wydarzenia, śmierć matki, zakochanie w spotkanej wtedy dziewczynie, powracając w dobrze znane sobie miejsca. Swoje myśli zagłusza prochami.  

Linia piękna jest linią piękna. Nieważne czy przeszła sto razy przez ksero

Jeśli coś jest w stanie przyciągnąć mnie do książki, to jest to na pewno sztuka. Wypatruję powieści z tego typu wątkami. Kłopot z najnowszą i obsypaną nagrodami powieścią Donny Tartt polega na tym, że coś mało jest Szczygła w Szczygle. Zrozumiałabym, gdyby w promocji tej powieści nie akcentowano tak wątku malarskiego, tylko napisano by, iż jest to powieść o dojrzewaniu i o odkrywaniu samego siebie. Bo tym właśnie jest Szczygieł. Trochę taki Buszujący w zbożu, trochę Wszechświat kontra Alex Woods - w zmultiplikowanej formie. Śledzimy losy Theo: to, jak usiłuje sobie poradzić ze śmiercią najdroższej mu osoby, z utratą rodziny, z pierwszą miłością. Obserwujemy jego interakcje z różnymi ludźmi: przyjaciółmi, dorosłymi, chcącymi się o Theo jakoś zatroszczyć (lecz średnio im to wychodzi). Współczujemy mu, bo mały tuła się pomiędzy nimi, bez własnego bezpiecznego miejsca na ziemi. Ale zarazem bardzo szybko przystosowuje się do zmieniających mu się warunków życiowych, przechodzi przyspieszoną szkołę życia. Samotność okresu dojrzewania i nie tylko, bo Theo jest samotny po prostu dlatego, że nie ma ludzi, którzy by się nim interesowali. Nikt też nie pomógł mu uporać się z traumą po wypadku, w którym zginęła jego mama. Jest zdany sam na siebie, niczym dzieci z dickensowskich powieści, walczące o przetrwanie. To byłoby ciekawe, gdyby nie fakt, że przez cały ten czas zadawałam sobie pytanie: no dobrze, ale co z obrazem, poza tym, że Theo go zwędził i trzyma pod łóżkiem...  Myślałam, że ta historia nastoletniego chłopaka będzie tylko wstępem do właściwej intrygi z dziełem Fabritiusa. Tymczasem ciągnie się to i ciągnie przez pół książki, a Szczygieł przez długie strony jest nieobecny, autorka nawet o nim nie wspomina. W drugiej połowie książki Theo jest już dorosły, ale ciągle niezbyt dojrzały, poszukuje swojej tożsamości, egzystuje gdzieś na pograniczu jawy i snu, oszustwa i uczciwości, mając cały czas w głowie, że gdzieś tam posiada bezcenny obraz...   Krótko mówiąc na tym polu spotkało mnie rozczarowanie. Umieszczenie obrazu w tytule i na okładce, i promowanie książki tym motywem uważam za co najmniej karkołomne. Autorka umieściła tu co prawda dwie czy trzy sceny, w których rozważa o sztuce i pięknie, ale jakoś giną one w ogromie tej opowieści. Tytułowy obraz Fabritiusa, arcydzieło narażone na zniszczenie wskutek ludzkiej bezmyślności, pełni tu rolę czysto dekoracyjną, niemego świadka upadku Theo, jego przywiązania do matki, metafory - tylko nie wiem czego. Nie było dla mnie jasne po co właściwie Theo ten obraz (a zwłaszcza po co był on 13-latkowi), skoro nawet go nie ogląda - nie widzę w postępowaniu bohatera żadnej obsesji, o jakiej mowa w opisie książki. Theo może czuje się dzięki Szczygłowi mniej zwyczajny, ale zamiast obrazu mogło tu jednak właściwie być cokolwiek, nie trzeba było odwoływać się do holenderskich mistrzów. A już to, co się dzieje z obrazem z końcówce książki to zupełna porażka. Szkoda tego motywu.

To długa historia. Postaram się, żeby było krótko i zwięźle

Powieść Donny Tartt zbudowana jest z nieznośnych dłużyzn: drobiazgowych opisów tego, co się dzieje z głównym bohaterem oraz jego wspomnień i myśli. Każdy błahy incydent, spotkanie, rozmowa, epizodyczna postać, czy trzeciorzędny temat są dla autorki pretekstem do obszernego rozpisywania się. Poczynając od rozwleczonego początku, gdzie pisarka długo opisuje fatalną wizytę w muzeum i jej skutki, przez wielostronicowe relacje z pobytu Theo w kolejnych destynacjach, po jego przemyślenia i narkotyczne wizje. Kilka stron pisarka poświęca kwestii renowacji antyków, nie brakuje scen, gdzie bohater właściwie nie robi nic, tylko odurza się, leży i patrzy w sufit lub snuje się po mieście, deliberując co z sobą począć. Używki to zdaje się ulubiony motyw Donny Tartt, bo znów (podobnie jak w Tajemnej historii) upijanie i narkotyzowanie się - jako jedyny sposób na radzenie sobie z prozą życia - jest mocno ekploatowanym tematem. Donna Tartt pieczołowicie tworzy też tło powieści: poczesną jej część zajmują niekończące się opisy scenerii, w jakich znajdują się bohaterowie: pomieszczeń, ulic, miast. Pisarka stosuje tu ten sam trick, który mnie wyjątkowo męczy, co Pamuk: wymieniania, wymieniania, wymieniania. Jest to tworzenie klimatu, tyle, że podobnego do martwej natury: czytając kolejny tego typu opis ma się już tego serdecznie dość. Co za dużo, to niezdrowo. Za dużo jest też przedakcji. Właściwie za dużo tu jest wszystkiego, z wyjątkiem akcji. Czytelnik w wielu miejscach chce, by już coś poszło do przodu, chce dowiedzieć się, co wydarzyło się dalej, a tu piętrzą się słowa i mnożą wątki, z których niewiele wynika. I tak przez cały czas. Nawet scenę, która mogłaby być (i powinna) sensacyjna, autorka zupełnie pogrzebała przeciąganiem jej w nieskończoność. Być może jest w tym jakiś zamysł, bo Szczygieł to nie powieść akcji, lecz raczej powieść psychologiczna, ale ja nie wiedziałam za bardzo do czego to wszystko zmierza. Nic zatem dziwnego, że nie wracałam niecierpliwie do lektury Szczygła, by dowiedzieć się, co będzie dalej. O ile z początku z przyjemnością oddawałam się lekturze, bo Tartt operuje pięknym językiem, to stopniowo zaczęłam odczuwać znużenie i zniecierpliwienie tym, że tak mało się tu dzieje i wszystko jest obudowane taką ilością tekstu. Nie było w Szczygle czegoś, co przykułoby moją uwagę, zaciekawiło, takich "zahaczek". Powieść przepływała przeze mnie, nie wzbudzając żadnych emocji, ani refleksji. Dziwne jest to, że choć Theo jest narratorem, cały czas czytamy o tym, co myśli i co czuje - to był on dla mnie zupełnie przezroczysty. Mogłabym powiedzieć o nim tylko tyle, że dręczą go depresja, stres pourazowy i poczucie winy. Ale jakim jest człowiekiem, czego pragnie, co lubi, a czego nie znosi, jakie ma wady, a jakie zalety - nie wiedziałam. Theo niczym specjalnie się nie wyróżnia; nic też ciekawego poza utratą rodziców i wejściem w posiadanie obrazu, mu się nie przydarza - to przeciętny nastolatek, a potem młody człowiek z przeciętnymi problemami. W jego użalaniu się nad sobą też nie ma niczego oryginalnego. Po co więc tyle słów??

I mam nadzieję, że kryje się tu jakaś głębsza prawda o cierpieniu, przynajmniej tak, jak ja je rozumiem, chociaż uzmysłowiłem sobie, że jedyne prawdy, które mają dla mnie znaczenie, to te, których nie rozumiem lub nie jestem w stanie zrozumieć. 

Szczygieł reprezentuje dokładnie ten typ literatury, którego nie znoszę. Przegadana powieść o wszystkim i o niczym. Odniosłam wrażenie, że Donna Tartt chciała nawiązać do klasyków rosyjskich, stąd ta rozwlekłość, te psychologiczno-filozoficzne akcenty, no i Boris z tym swoim rosyjskim temperamentem i podejrzanymi interesami (oczywiście). Doczepiona na siłę tyrada na temat dobra i zła. Plus z uwagi na nowojorską scenerię i gadulstwo, Szczygieł przywodzi na myśl Zimową opowieść. Niestety mój konkretny i analityczny umysł tego nie kupuje: jakichś narkotycznych wizji i delirycznych rojeń sennych, abstrakcyjnych rozważań, rozbuchanych opisów, oderwanych od rzeczywistości dialogów, chaotycznych wewnętrznych monologów, trudnych do uchwycenia doznań, patetycznych porównań. Oto przykład takiej narracji:
Stałem przed lustrem i patrzyłem na odbity za sobą pokój, wnętrze bardzo podobne do sklepu Hobiego, choć było raczej bardziej przestronną i nieprzemijalną wersją tego sklepu, ściany w brązie wiolonczeli i otwarte okno, które było jak przejście do dużo większego, niewyobrażalnego teatru słońca. Przestrzeń za moimi plecami w ramie nie tyle była przestrzenią w konwencjonalnym sensie, ile doskonale skomponowaną harmonią, szerszą, bardziej realną, jak się wydawało, rzeczywistością, otuloną głęboką ciszą, poza dźwiękiem i poza mową; gdzie wszystko było bezruchem i klarownością, a jednocześnie, jak w wyświetlanym od końca filmie, można sobie było wyobrazić rozlane mleko wlewające się z powrotem do dzbana, kota skaczącego tyłem i lądującego na stole, przystanek, gdzie czas nie istnieje, a ściśle mówiąc istnieje jednocześnie i we wszystkie strony, gdzie wszystkie historie i ruchy zachodzą symultanicznie.
Źródło
Dla mnie to wszystko zlewa się w niezrozumiały bełkot. Tym bardziej niezrozumiały, że Donna Tartt słynie z tego, iż swoją prozę cyzeluje, zastanawia się nad każdym wyrazem, zdaniem, przecinkiem. Tymczasem w Szczygle wygląda to tak, jakby autorka nie potrafiła zrezygnować z niczego, co napisała. Miałam wrażenie, że jest to po prostu sztuka dla sztuki, bez szczególnego zamysłu, bo kolejne strony nie wnoszą nic interesującego, ani istotnego do tego, co już wiemy. Autorka tworzy sceny, których celowość jest znana tylko jej samej, zalewając czytelnika potokiem słów, jakby poniósł ją prąd własnej wyobraźni. Efektem jest 800-stronicowa powieść, która mogłaby być o połowę, a może nawet bardziej niż o połowę, krótsza. Znowu (bo miałam już do czynienia z takimi książkami) rodzi się we mnie zdumienie, jak z tak niepozornej fabuły, którą można by streścić w kilkunastu zdaniach, można zrobić tylustronicowe dzieło. Żeby przekazać to, co przekazuje Szczygieł NAPRAWDĘ nie trzeba było aż ośmiuset stron, a z wielu scen, szczegółów, nużących opisów i dygresji swobodnie można by zrezygnować. Gwoli jasności - lubię opasłe tomiska, ale kiedy ich objętość jest czymś uzasadniona; nie tylko wodolejstwem pisarza. Nie może być tak, że autor wypełnia książkę didaskaliami, tracąc z oczu istotę sprawy, albo - co gorzej - samemu nie wiedząc, co chciał przekazać. Poza tym, by zwrócić uwagę czytelnika i skłonić go do refleksji nie trzeba bombardować go zawiłymi, wielostronicowymi wywodami. Często wystarczy celna puenta, trafnie postawione pytanie, przemawiająca do wyobraźni sytuacja. Tymczasem Szczygłowi brakuje wyraźnego przesłania: jego treść się rozmywa, brakuje tu ostrości. Co chyba dostrzegła sama autorka, skoro pod koniec tłumaczy o co jej chodziło!

Bo tylko wkraczając do strefy pośredniej, polichromicznej rubieży między prawdą i nieprawdą, bycie tutaj i pisanie tego jest w ogóle do zniesienia. 

Już widzę te opinie, w których ludzie piszą, że "to jest powieść do delektowania się, a nie do szybkiego przeczytania" - owszem, jeśli ktoś lubi delektować się słowami dla samych słów. Moim zdaniem Szczygieł to nudna, przegadana i przereklamowana powieść. Przerośnięta jak amerykański nastolatek na genetycznie modyfikowanym jedzeniu i z dużym ego. Znacznie gorsza niż Tajemna historia. Elaborat, którego treść nie zawiera niczego istotnego i nie tworzy żadnej ciekawej historii. Wydmuszka. W miarę czytania, im bardziej zbliżałam się do końca, tym książka mniej mi się podobała, a coraz bardziej mnie nudziła i męczyła. Swoją przegadaną manierą i tym, że Donna Tartt najwyraźniej ignoruje to pragnienie czytelnika, by jakoś rozwiązywać problemy, w które uwikłała bohatera literackiego. Autorce udało się w ten sposób skutecznie zabić całą moją ciekawość i entuzjazm wobec swojego dzieła. By doczytać końcówkę, z kolejnymi absurdalnie rozwleczonymi, niezrozumiałymi, scenami, musiałam się zmuszać. Czułam się coraz bardziej sfrustrowana, wręcz zła, tym, że powieść, obwołana wydarzeniem literackim, na którą przecież czekałam, tak bardzo mi się nie podoba. Teraz mam wręcz traumę, bo miała być uczta literacka, a wyszło, że gniot. Jedyną zaletą Szczygła jest piękny, bogaty język, którego Tartt trudno odmówić. Piszę to ze świadomością, że sama entuzjazmowałam się wydaniem tej książki u nas, bo Pulitzer to dla mnie nagroda znacząca więcej, niż Nobel. Skąd te zachwyty?

Metryczka:
Gatunek: powieść obyczajowa
Główny bohater: Theo Decker
Miejsce akcji: Stany Zjednoczone
Czas akcji: współcześnie
Ilość stron: 800
Moja ocena: 2/6

Donna Tartt, Szczygieł, Wyd. Znak, 2015

Książka bierze udział w wyzwaniu Czytam opasłe tomiska

O autorce w Wysokich Obcasach: KLIK

Komentarze

  1. Czekalam na Twoja recenzje, zeby sie ostatecznie zdecydowac. No i odpuszcze sobie tego ptaszka.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj, nie wiedziałam, że ciąży na mnie taka odpowiedzialność... ale "Szczygieł" nie podobał mi się i nic na to nie poradzę

      Usuń
  2. Ojej. Nie czytałam książki, więc nie wiem, czy wypada mi napisać, że się z Tobą zgadzam... ale, no cóż, wydaje mi się, że po jej przeczytaniu miałabym podobne odczucia. Z tym że zdanie o "polichromicznej rubieży" chyba niczego by mi nie wyjaśniło.
    Przypomina mi się ubiegłoroczna historia z "Wszystko, co lśni" Catton, reklamowaną jako objawienie, a była to powieść w najlepszym razie dobra, ale z treścią stanowczo nie usprawiedliwiającą objętości.
    Wydaje mi się bardzo prawdopodobne, że wielu czytelników przechodziło podobne męki co Ty, wmawiając sobie, że się delektują ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Właśnie - czekam teraz na kolejne recenzje, w których będą zachwyty, a ja będę zachodzić w głowę o co w tym chodzi. Wydaje mi się, że w wielu przypadkach to działa tak, że ludzie uważają, że "nie wypada" powiedzieć, że nie spodobało im się to, czym zachwycają się inni.

      Usuń
  3. uuu ;/ to dobrze, że nie kupiłam.

    OdpowiedzUsuń
  4. Bardzo ciekawa recenzja. Pierwsza, jaką czytam, w której nie ma zachwytów.

    OdpowiedzUsuń
  5. Widzę, że słusznie wstrzymała się z zakupem, bo po Twojej recenzji widzę, że "Szczygieł" ma wszystko to, za czym w literaturze nie przepadam :/

    OdpowiedzUsuń
  6. Oj, to zdecydowanie powieść nie dla mnie.

    OdpowiedzUsuń
  7. Lektura "Szczygła" przede mną. I z jednej strony przybliżając tematykę książki - zachęciłaś, z drugiej zaś nawiązania do rosyjskiej prozy mnie przestraszyły. Być może fenomen tkwi nie tyle w historii, ile w samym języku, dla którego fabuła jest pewnym narzędziem. Ale o tym za kilka tygodni sama się przekonam.

    OdpowiedzUsuń
  8. Zastanawia mnie, że to co zazwyczaj tak bardzo podoba się krytykom, nie przypada do gustu czytelnikom. I odwrotnie. Czekałam na jakąś ciekawą recenzję "Szczygła" i cieszę się, że trafiłam na Twój blog:) Skoro porównujesz go do prozy Pamuka, to już mniej więcej wiem, o jaki klimat chodzi. Czytałam jego "Muzeum niewinności" i choć początkowo zachwycił mnie pięknym językiem, to w miarę czytania zrozumiałam, że nic z tej lektury nie wynika...Brak akcji, logiki, przesłania. Mam wrażenie, że "Szczygła" odebrałabym podobnie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Odnalazłam pewne analogie do stylu Pamuka, choć jako całość Tartt jednak Pamuka nie przypomina. Ale faktycznie, akcji tu bardzo mało, bardzo dużo dygresji, a przesłanie jest trudne do uchwycenia

      Usuń
  9. Ciekawe, że chwalisz w tej powieści język, który dla mnie jest również jej wadą. Nie czytałam "Szczygła", ale próbowałam przebrnąć przez kilka pierwszych stron. Nie potrafiłam, tak bardzo jest to nudna książka. Styl pisania jest nużący i przegadany, mnie skojarzył się z prozą Myśliwskiego (Pamuka nie czytałam), nie wiem skąd taki zachwyt amerykańskich czytelników nad tą powieścią. Krytycy akurat raczej uważają podobnie jak Ty - że to wydmuszka poskładana z klisz znanych z innych dzieł. Ale co widzą w tym czytelnicy, że podobno nie można się od tej lektury oderwać i że stała się bestsellerem? Zachodzę w głowę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hmm, właśnie, krytycy mają podobne zdanie; z drugiej strony powieść zdobyła Pulitzera. Myślę, że jest to jedna z tych powieści, wokół których zrobiono taką atmosferę, że "wypada" je chwalić i nawet jak się komuś nie podoba, to wstyd mu się do tego przyznać

      Usuń
  10. Mnie przypadła do gustu. Miło spędziłam czas czytając ją. Tartt nie pozwala się nudzić czytelnikowi.

    OdpowiedzUsuń
  11. A mnie również podobał się " Szczygieł ". Księga długa ale nie nudna, wręcz przeciwnie. Trzeba mieć dla niej czas, wtedy zabłyśnie tak właśnie jak niepozorny obraz ratowany przez THeo i innych. Widzę dużo uposzczen w komentarzach, zwłaszcza od tych czytelników, którzy nie przeczytali. Oprócz wciągającej akcji ma wiele smaczków, np. ponętną postać Borysa, który nie sprowadza bohatera na "złą drogę". Oni obaj przez splot niefortunnych wydarzeń na niej są, ale jaka piękna przyjżn....

    OdpowiedzUsuń
  12. Każda książka ma swojego czytelnika. Być może nie ma co się kierować nagrodami literackimi, bo często nie mają wiele wspólnego z tym czy dana książka daje radość czytania, "dobrze sie czyta" (brakuje mi jednego polskiego słowa aby wyrazić o co mi chodzi."Szczygieł" był dla mnie troche zbyt przewidywalny, za mało było Szczygła-obrazu w Szczygle-książce,podobnie jak Tobie skojarzył się z "Buszującym w zbożu". Zgadzam się z Twoimi wrażeniami, jednak język tej kjsiążki, a może cos jeszcze spowodował, że przeczytałem ją z duzą przyjemnością. To ksiązka dla tytch co lubią sie delektować, maja dużo czasu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie do końca się zgodzę z tezą, że to książka dla tych co "lubią się delektować" (co zresztą napisałam w swojej opinii): fakt, że książka jest opasła i napisana trudnym językiem nie znaczy od razu, że trzeba się nią delektować; żeby delektować się książką musi ona również spełniać kryterium "interesująca" - bo jeśli taka nie jest, delektować się nią raczej nie będę. Ja mam czas na czytanie i delektowanie się, ale "Szczygłem" się nie delektowałam, bo powieść mnie nudziła i męczyła.

      Usuń
  13. A dla mnie arcyciekawa ksiązka. Właściwie jedna z najlepszych jakie przeczytałam w minionym roku. Zapraszam do mojej recenzji: http://pozycjeobowiazkowe.blogspot.com/2016/01/pierwsza-trojka-najlepszych-powiesci.html

    OdpowiedzUsuń
  14. Cóż, powiesc czytałam i żadna recenzja nie przekona mnie, ze jest ona arcydziełem - ale każdy ma prawo do własnej opinii

    OdpowiedzUsuń
  15. Bardzo dobra powieść! Pierwsza od wielu lat, która spowodowała, że nie mogłam jej po prostu odłożyć na później. Nie chodzi o wątek "sensacyjny", tajemnicę, ciekawość, co będzie dalej. To właśnie język, opisy, budowanie nastroju spowodowały, że dałam się jej pochłonąć. Czułam ten oddech pustyni, ten zgiełk Nowego Jorku, zapach Amsterdamu, klimat i zapach pracowni Hobiego. Może trafiła do mnie we właściwym czasie ? Polecam!

    OdpowiedzUsuń
  16. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  17. Mam dokładnie te same odczucia. Za malo Szczygła w Szczygle, przegadana, rozwlekla, nudna, o niczym. Odstawiłem po 250 stronach, bo ileż można czekać...

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później