Porozmawiajmy o cenach książek

Jedni twierdzą, że wydawanie pieniędzy na literaturę to wyrzucanie ich w błoto (przecież są biblioteki), drudzy, że wydanych w ten sposób funduszy nie należy żałować... Ja należę do tej (malejącej chyba) garstki ludzi, którzy książki kupują. I to dosyć dużo. I to nie podręczników. Hipsterów. Ale kiedyś tego nie robiłam, a jeśli już to rzadko. Zastanawiałam się 5 razy, czy na pewno daną książkę chcę mieć. Często zdarzało mi się kupować dopiero po jej przeczytaniu, jeśli doszłam do wniosku, że jednak tak. Tylko, że po przeczytaniu stanowczo zmniejsza się motywacja do zakupu pozycji. Sama nie wiem czemu tak ostrożnie do tego podchodziłam, skoro nie zastanawiałam się specjalnie nad wydaniem 100 złotych na kolejną bluzkę, czy 300 złotych na buty. Dziś już ciuchów nie kupuję (tyle), ale nadal zastanawiam się nad każdą złotówką, wydaną na książkę. Jeśli ustawa o stałej cenie książki zostanie u nas przepchnięta będziemy mieli książki jeszcze droższe, niż są teraz, bo kto nie wykorzystałby takiej sytuacji? Wszak czytelnik nie będzie miał wyboru. Czy w takim układzie ceny nowości będą windowane do oporu? Cóż, skoro moim zdaniem większość książek nie jest wartych ceny, jaką sobie za nie życzą w księgarniach. Nie wspominam już o e-bookach, bo to jest zupełny kosmos. Omówmy to na przykładach:

Ćwiartka raz Karoliny Korwin-Piotrowskiej to książka, której okładkowa cena wynosi 45 zł. Książka gruba i nawet ładnie wydana. I ciekawie - w środku mnóstwo ilustracji, upodabniających ją do czasopisma kobiecego (a może brukowca?). Jednak nie sądzę, by tekst dotyczący polskich celebrytów nadawał się do przeczytania więcej niż raz i by był on specjalnie wartościowy, poza tym, że serwuje nam jakąś porcję ciekawostek. Udało mi się kupić tę książkę niedawno za 9,90 i po przejrzeniu zaczęłam się zastanawiać, czy aby było warto! A co dopiero za 45 zł.

Za tą cenę, co powyżej mogę kupić - uwaga - dwa tomy Nędzników Wiktora Hugo w wydaniu Bellony. Chodzę koło tych Nędzników już kilka miesięcy i jakoś ciągle nie mogę się zdecydować. 

Drugi przykład to Dźwignie wyobraźni z wydawnictwa Copernicus Center Press - książka wartościowa i niełatwa, dotycząca mechanizmów myślenia. Chętnie bym się z nią zapoznała. Jednak kosztuje 100 zł (bez promocji rzecz jasna). Słownie: sto złotych. Ta cena mnie zaszokowała. Co właściwie wyobrażał sobie wydawca, że kto to kupi za taką sumę? Przecież nie jest to album, tylko zwykła książka do czytania. Gruba, bo gruba, ale... mój Boże. Chodzę wokół niej, sprawdzam ceny, poluję na jakąś promocję - kupiłabym ją, gdyby kosztowała o połowę mniej. 

Trzecia i czwarta książka, którą chcę tutaj przywołać to przykłady zjawiska, o którym wspomniałam wyżej. Najgorszy człowiek na świecie i Zjadanie zwierząt - po ich przeczytaniu (z biblioteki) pomyślałam sobie, że koniecznie muszę mieć własny egzemplarz, bo są dla mnie ważne. Oczywiście będę szukać najlepszej ceny, ale uważam, że te pozycje akurat w pełni zasługują na to, by wydać na nie pieniądze. Obydwie kosztują 35 zł, a więc mniej, niż przeciętne czytadło.

Poza treścią w książkach liczy się również "prezencja". Dla mnie to ważne. Nie widzę powodu, żeby inwestować w pozycje wydane na makulaturowym papierze, które zżółkną mi po dwóch latach od wydania - a takich niestety jest teraz większość. Czy taka książka naprawdę jest warta 40 złotych? Przykładem tego, że niekoniecznie, mogą być książki podróżnicze niektórych wydawnictw np. Samsara - kosztująca 40 zł, ale wydana przecież na kredowym papierze i z mnóstwem zdjęć. Tak samo rzecz się miała z książkami wydawnictwa Bernardinum. Dla przykładu Gringo wśród dzikich plemion kosztuje 43 zł w twardej oprawie (ale kiedyś było tańsze), a Wyspa na prerii 45 zł - a wydana jest tak, że aż chce się ją mieć.

A jeszcze weźmy przykład Angielskiego ogrodu wydawnictwa Świat Książki. W tej serii pokazują się klasyki literatury, z Jane Austen na czele. Wprawdzie są dwie wersje tych książek - droższa w okładce z obwolutą i tańsza, ze zwykłą okładką, ale równie ładna. I ta tańsza kosztuje ok. 15 złotych (ostatnio w Biedronce po 9,90). Można? Można.  

Za co więc tak naprawdę płacimy? Koszt druku to ok. 10-15%. Zależy od nakładu. Jak to Polsce, najwięcej zarabiają pośrednicy. Wydawca musi podzielić się pieniędzmi przede wszystkim z dystrybutorem. Koszt dotarcia książki na półki w księgarni to ponad połowa ceny okładkowej. Te pieniądze bierze hurtownik i księgarnia. Zapłacić też trzeba za to, aby książka były eksponowana w sklepach. Autor dostaje 5-10% ceny okładkowej. Ale - uwaga! - ceny zbytu, czyli ceny pomniejszonej o marżę dystrybutora! Więc jeśli książka kosztuje 40 zł, to: 14zł bierze dystrybutor, 8zł księgarnia, 10zł wydawnictwo, 4zł to koszt fizycznego wyprodukowania książki, a po 2zł wędruje do autora i do fiskusa.

Cena książki zależy też od nazwiska autora...im bardziej rozpoznawalny pisarz, tym jest większa, bo tym więcej czytelnicy będą w stanie wydać: książkę mojego ulubionego autora kupiłabym i za 100 zł - to właśnie takie opinie wykorzystują wydawcy. Ja chyba bym nie kupiła, bo dla mnie ważne jest nie posiadanie książki na własność, tylko jej przeczytanie. Ewentualnie mogłabym rozważyć, gdyby marża była niższa i wiedziałabym, że większość moich pieniędzy trafi do wydawcy i do autora. Ale czy stała cena książki spowoduje, że zyska wydawnictwo i autor?

Wniosek z tego taki, że najtańszymi książkami powinny być te, które wydawane są przez firmę, będącą zarazem dystrybutorem. Jest taka jedna w Polsce: Grupa Foksal się nazywa, a w jej skład wchodzi Empik. I co? I figa z makiem. Książki W.A.B-u są jednymi z droższych. Jakiś czas temu Zygmunt Miłoszewski tłumaczył się z tego, czemu cena Gniewu została ustalona na 45zł: bo wydawca stwierdził, że to i tak fikcja służąca tylko temu, by książkę można było od razu przecenić i sprzedawać po złotych 30. To właśnie przeciwko takim praktykom skierowana jest ustawa o stałej cenie książki, tyle tylko, że jest to wylewanie dziecka z kąpielą. Mnie osobiście jest wszystko jedno jaka będzie cena wydrukowana na okładce, jeśli książkę kupię za rozsądne pieniądze. Gdyby więc ustawodawcy naprawdę chcieli (skutecznie) obniżyć ceny książek, nałożyliby jakiś sensowny próg na wysokość marży, zamiast udawać, że problem nie istnieje i że ludzie kupują książki głównie w księgarniach stacjonarnych. 

Pozostaje jeszcze sprzedaż w Internecie, która pozwala ominąć koszty hurtowni - i dlatego w Internecie jest znacząco taniej. Więc gdyby tak - idąc tropem myślenia autorów ustawy - ZAKAZAĆ sprzedaży książek w stacjonarnych księgarniach, bo generuje to dodatkowe koszta i nakazać sprzedaż wyłącznie internetową? Absurdalne prawda? Ale takim samym absurdem jest dekretowanie cen książki, dostosowując je do cen w księgarniach stacjonarnych, przy zupełnym nie uwzględnieniu specyfiki internetu. Ustawa, którą napisał PIK zupełnie nie honoruje tej formy sprzedaży książek, jakby Internet nie istniał; śmieszne jest to, że teraz nawet wydawcy, który mają sklepy internetowe nie będą mogli sprzedawać w nich taniej.

Źródło
A jak to jest z e-bookami, których ceny są w Polsce śmieszne, głównie z uwagi na 23% VAT, ale nie tylko? Często wychodzi na to, że cena książki papierowej i elektronicznej jest taka sama, co dla mnie jest absurdem, bo jednak e-booka nikomu nie pożyczę, nie wymienię się, nie odsprzedam. W takiej sytuacji wolę kupić zwykłą książkę, może nawet trochę do niej dopłacić - ale w życiu nie wydam na e-booka 30 czy 40zł. Każdy logicznie myślący (i kalkulujący) człowiek tak postąpi.

Logicznie rzecz biorąc, koszt e-booka powinien być znacznie niższy, niż papieru, bo odchodzą koszty produkcji. Nie ma też kosztów magazynowania i zwrotów. Ale jak widzieliśmy wyżej, koszty druku to tylko 10, max. do 20% ceny. Podobnie, jak w przypadku książek papierowych, w przypadku e-booków również najwięcej (45%) zgarnia dystrybutor! Więcej natomiast trafia do autora - bo ok. 23% - autor po prostu dostaje to, co normalnie idzie na druk. Reszta - 32% - to koszty wydawnictwa. Zastanawiacie się pewnie co ze składem takiego e-booka (czyli przełożeniem go z wersji analogowej na cyfrową) - to niewielki i jednorazowy koszt, czyli kilkadziesiąt do kilkuset złotych, w zależności od tego, jak złożona jest zawartość książki (są takie, które zawierają ilustracje, tabele, itp.).

Okazuje się, że autorom i wydawnictwom znacznie bardziej opłaca się sprzedawać e-booki, szkoda tylko, że czytelnikom tak średnio opłaca się je kupować. Jeśli e-book oferowany jest w promocyjnej (i moim zdaniem rozsądnej) cenie 10 zł, to trzeba sprzedać kilkaset egzemplarzy, żeby choć pokryć cenę składu. Ale przynajmniej jest obrót, którego nie ma w przypadku normalnych cen. Kółko się zamyka. Znowu najbardziej stratne jest wydawnictwo. Powtarza się pytanie: czy dystrybutorzy muszą tyle kasować? Dlaczego bardziej opłaca się książki dystrybuować, niż je wydawać (że o o pisaniu nie wspominam). Ktoś nawet stwierdził, że lepszym interesem od wydawania książek jest u nas trzymanie pieniędzy na lokacie... A czemu wydawnictwa nie sprzedają e-booków we własnych sklepach internetowych, omijając dystrybutorów? Tego to już nie wiem.

Podsumowując moje rozważania, dochodzę do wniosku, że drożyzna książek to zjawisko podobne do cen markowych produktów, gdzie płaci się za markę, a nie za jakość. W przypadku książek, wmawia się ludziom, że książka musi być droga, bo to produkt "luksusowy". Traktowanie w ten sposób literatury to najprostsza droga do wyhodowania ogłupiałego społeczeństwa, które nie czyta, bo czytanie to "luksus dla hipsterów". Moja definicja produktu luksusowego jest inna: to coś, czego zdecydowanie nie muszę mieć i nic mi się z tego powodu nie dzieje, moja jakość życia się nie zmniejsza. Nie czytanie natomiast na pewno spowodowałoby ogromny spadek jakości mojego życia. A ceny książek da się obniżyć, obniżając przede wszystkim koszty pośredników.

Komentarze

  1. Ceny ebooków podyktowane są też tym, że w Polsce kupuje je mało ludzi. Bo mało ludzi czyta, a z czytających mało kupuje wydania elektroniczne (dlatego np. nie wszystkie przekłady wychodzą w wersji elektronicznej. Często oddzielnie kupuje się prawa do druku papierowego, oddzielnie do elektronicznego i wydawcy rezygnują z tego drugiego). Pewnie ustawa o jednolitej cenie to zmieni, ebooki staną się atrakcyjniejsze.
    Większość ludzi nie czyta i nie ma z tym problemu- pod tym względem książka jest dobrem luksusowym. Ja bym powiedziała, że nie pierwszej potrzeby, bo żyć się bez niej da, ale lepiej żyje się z książką.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jasne, że książka nie jest artykułem "pierwszej potrzeby", ale jak się tak zastanowić nad tym, to wyjdzie, że niewiele rzeczy takich jest. Ile rzeczy kupujemy, choć wcale ich nie potrzebujemy? A tłumaczenie, że ceny są wysokie, bo mało ludzi z tego korzysta... no cóż, w ten sposób na pewno nikogo się nie zachęci do korzystania. Chyba właśnie w ten sposób myślą autorzy ustawy - skoro mało ludzi książki kupuje, to żeby wyjść na swoje, trzeba podnieść ich ceny. Zatem nie dąży się do zwiększenia liczby odbiorców, tylko do zmaksymalizowania ceny, co odbiorców odstrasza i koło się zamyka.

      Usuń
    2. Autorzy ustawy jak jeden mąż przekonują, że książki będą tańsze, bo cena nie będzie zawierała promocyjnej poduszki cenowej. Nie wierzę w to, ale ich naiwność jest wręcz urocza (możnaby to nazwać inaczej, ale jestem uprzejma).

      Usuń
    3. A ja nie wierzę w to, że oni w to wierzą ;)

      Usuń
  2. Dlatego na przykład to, co robi Book Rage jest takie ciekawe: bo tam samemu się decyduje, ile pieniędzy dostaje każdy jeden podmiot zaangażowany w wydanie e-booka. Przy czym od razu można zaobserwować, za co płacimy najchętniej.

    OdpowiedzUsuń
  3. "W przypadku książek, wmawia się ludziom, że książka musi być droga, bo to produkt "luksusowy". Traktowanie w ten sposób literatury to najprostsza droga do wyhodowania ogłupiałego społeczeństwa, które nie czyta, bo czytanie to "luksus dla hipsterów"." - no przeciez wlasnie o to chodzi tzw. elytom.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co więcej, chyba jeszcze ludziom się wmawia, że na czytanie nie ma czasu, bo przecież jest tyle innych ciekawszych rzeczy do zrobienia, a z czytania nie ma żadnych wymiernych korzyści

      Usuń
    2. Dokladnie. Bardzo to przykre.

      Usuń
  4. Od kilku już lat nie kupuję książek po cenach okładkowych, które moim zdaniem są na ogół o wiele za wysokie (zwłaszcza że jednocześnie wydawcy oszczędzają na korekcie i redakcji). Zaopatruję się w księgarniach internetowych albo na Allegro. Wybieram zwykle książki, które już przeczytałam, albo o których coś już wiem - z fragmentów znalezionych w sieci i z recenzji.

    Ja też nie wierzę, że jeśli ustawa wejdzie, to książki stanieją, ani że dzięki nowym przepisom ludzie zaczną czytać więcej, ani że to pomoże małym księgarniom. Uzasadnienie projektu ustawy to same ogólniki, bez żadnych twardych, konkretnych danych i ich źródeł. Żenada.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dokładnie. Ściągnęłam sobie to uzasadnienie, gdy poprzednio pisałam o tej ustawie i niczego się z niego nie dowiedziałam.

      Usuń
  5. To nie do końca jest tak, że ebooki nie potrzebują dystrybutora - do ich sprzedaży potrzebne są serwery i odpowiedni system (no i ktoś, kto te elektroniczne bebechy ogarnie), a koszt zrobienia czegoś takiego to raczej kwota pięciocyfrowa. Dlatego nie wszystkie wydawnictwa się na to decydują. Na ceny ebooków zagranicznych pisarzy pewnie wpływa też fakt, że prawa do nich trzeba wykupić niezależnie od praw do papierowej książki. Tak więc w tym przypadku odchodzą tylko koszty tłumaczenia, druku i redakcji (bo korektę powinno się dla ebooka robić jeszcze raz).

    Sama kupuję ebooki od niedawna i szczerze mówiąc, nigdy za pełną cenę. Tak samo jak Ty uważam, że odpowiednia cena dla książki elektronicznej to 10-15 zł (no, w przypadku tak wielkich tomiszczy jak choćby "Księgi Jakubowe", może 20). Po prostu żal mi wydać więcej na coś, czego nie mogę dotknąć.

    I też właściwie uważam, że cena takiej przeciętnej książki beletrystycznej (czyli ok 300 stron) powinna wynosić dwadzieścia parę złotych, czyli mniej więcej tak, jak po tych wszystkich obniżkach. Ale nie wierzę, że ustawa coś w tej kwestii zmieni - w końcu dystrybutorzy raczej nie zrezygnują ze swojego zarobku z powodu jakiejś tam ustawy. Bardziej prawdopodobne jest to, że obecne ceny okładkowe staną się rzeczywistymi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie twierdzę, że e-booki nie potrzebują dystrybutora, tylko że koszty dystrybucji powinny być ograniczone - przecież to chore, że dystrybutor dostaje więcej, niż wydawca i że cała oszczędność, jaka mogłaby być na e-bookach jest rozdysponowywana tak, że ostatecznie e-book kosztuje tyle, co zwykła książka. Jasne, że do sprzedaży musi być system, ale to wydatek jednorazowy, a większość wydawnictw ma przecież swoje sklepy internetowe. Cała ta ustawa jeszcze pogłębi tę patologię.

      Usuń
  6. Chodzę do ulubionej księgarni, w której mam spory upust. Gdyby nie to, chyba bym tak nie szalała z książkami. Kupuję sobie, wspólnie z mężem, mąż kupuje i kupujemy dziecku. Do tego na prezenty. Ceny są spore i cieszyłabym się, gdyby o dyszkę zeszły. Nie muszą być arcy tanie, ale 45-59 za książkę to chyba coś drogawo.
    Cen e-booków nie rozumiem. Niby to jest e-usługa z 23 % vatem. Tylko czemu? Jeśli będą takie ceny nie kupię ani jednego e-booka w całym swoim życiu, bo mi szkoda na coś wirtualnego.

    OdpowiedzUsuń
  7. Książki w Polsce w cenach regularnych już są drogie, wprowadzenie ustawy o jednolitej cenie książki prawdopodobnie sprawi, że będą jeszcze droższe. Jeśli mają być drogie, to biblioteki (uniwersyteckie, szkolne, miejskie, wiejskie - wszystkie) powinny być BARDZO dobrze zaopatrzone - być może mógłby to być obowiązek nałożony na wydawców (nie mówię o 100 %, ale o jakimś znacznym udziale). Cen e-booków nie jestem w stanie pojąć.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później