Snobistycznie o kinie i książkach

Żródło
Niedawno miałam okazję słuchać podcastu nagranego przez Zwierza Popkulturalnego oraz Pawła Opydło z bloga ZombieSamurai. Dwójka blogerów, która zajmuje się bądź, co bądź na poważnie recenzowaniem tego, co się dzieje w przemyśle rozrywkowym, poruszyła m.in. temat odbioru filmów. Podłączę się pod tę dyskusję, która według rozmówców trąci snobizmem tych, co się "znają"... Otóż, według nich mamy (tzn. przeciętni Polacy) bardzo słabe kompetencje, by oglądać filmy. Nie potrafimy interpretować - odbieramy film dosłownie, na zasadzie prostej historyjki, nie wgłębiając się w to, co się za nią kryje. Nie potrafimy wyjść poza najbardziej podstawowy sposób odbierania filmów, poza to, co widzimy. I stąd potem takie głosy, że film Ona opowiada historię o gościu, który zakochał się w komputerze, Whitplash to typowa story "od zera do bohatera", a Birdman to nudny kicz o facecie, który nie potrafi pogodzić się z tym, że jego sława przeminęła. To reakcje tzw. niedzielnego widza, który na co dzień raczej nie ma do czynienia z kinem ambitnym i nie bardzo wie, jak to "ugryźć". Bo nie czuje się zobligowany do oglądania wartościowych obrazów (to prawda - większość ludzi, nawet idąc do kina, wybiera film przypadkowo). Nie mamy wiedzy o kinematografii, nie oglądamy starszych filmów/klasyki. Nikt nas też nie uczy, co w tej dziedzinie jest wartościowe i jak odbierać filmy. Kasia Czajka i Paweł Opydło stosują tu kulinarne porównanie: jeśli całe życie jemy tylko schabowego i pomidorową, to nawet jeśli trafi nam się kawior i carpaccio, to i tak nie będziemy w stanie tych dań docenić - a nawet najprawdopodobniej je wyśmiejemy. Nie mając wiedzy i wyrobionego smaku, nie można docenić czegoś bardziej ambitnego i wykwintnego. Trudno się z tym nie zgodzić... Za tą nieumiejętność interpretacji i generalnie brak wiedzy dotyczącej tej części kultury, jaką jest kinematografia, dostaje się oczywiście szkole. Bo tego nie uczy. Bo podaje tylko gotowe rozwiązania. To prawda, ale tylko częściowa, bo wszak każdy ma swój własny rozum i jeśli potrafi i chce myśleć, to będzie to robić. A interpretowanie to przecież myślenie. Problem w tym, że wielu ludziom myśleć się dziś nie chce, zwłaszcza, że media, internet podają wszystko na tacy. Wolą operować gotowymi schematami i kliszami, wolą "podłączać się" pod cudze opinie, zamiast formułować własne.

Gdyby słowo film, zastąpić słowem książka, to wszystko powiedziane w tej audycji doskonale pasowałoby również do literatury. Jeśli nie umiemy interpretować kina, to nie umiemy też interpretować słowa pisanego. Ilu ludzi zaczytuje się śmieciami, w stylu 50 twarzy Gray'a, romansami paranormalnymi, czy young adult, nie znając klasyki, nie mając żadnego odniesienia i nie wychodząc poza ramy owej śmieciowej literatury? Ile osób w ten sposób zachwyca się kolejną schematyczną powieścią kobiecą czy sensacyjną, stawiając jej ocenę, zrównującą ją z arcydziełami?  Myślę jednak, że przeciętny Kowalski na pewno ogląda więcej filmów, niż czyta książek, niezależnie czy "ze zrozumieniem", czy nie. Owszem, wprawdzie książka jest w o tyle "lepszej" sytuacji, że w szkole obliguje się uczniów do czytania (a do oglądania filmów już nie), ale jeśli ktoś na własną rękę nie zdecyduje, że chce zagłębić się w świat literatury, to pozostanie w tej dziedzinie ignorantem. Co z tego, że szkoła zmusza do czytania, jeśli po jej skończeniu większość nie sięga po żadną książkę - tu  wygrywa film. Film traktujemy czysto rozrywkowo, film łatwiej obejrzeć, niż przeczytać książkę (kocham ten tekst, gdy polecam jakąś książkę: książki nie czytałem/am, ale widziałem/am film).

Żródło
Porównując opinie formułowane w internecie dotyczące filmów i książek, znajduję jednak jedną zasadniczą różnicę. O ile filmu ludzie nie wahają się - mówiąc kolokwialnie - zjechać, to w odniesieniu do książek panuje kultura zachwalania. Widziałam bardzo wiele bardzo krytycznych recenzji filmów - panuje tu nawet nadmierny krytycyzm. Jeśli chodzi jednak o książki - na ogół pisze się o nich albo dobrze, albo wcale. Ciągle nie daje mi spokoju: jak to jest. I czemu ludzie zachwycają się książkami, które są ledwie przeciętne, lub wręcz kiepskie. Zastanawiałam się już zresztą nad tym kiedyś, TU. Nie przekonują mnie stwierdzenia, że "jeśli coś jest złe, to książkę porzucam odkładam i nie czytam dalej" - bo z różnych wypowiedzi czytelników wynika, że większość osób ma wpojone, że jak się zaczęło, to trzeba skończyć. Poza tym to nie jest tak, że dane dzieło jest tylko dobre albo tylko złe - może mieć ono wiele odcieni, i dobre, i słabe strony - i te ostatnie też warto zauważyć. Skala oceny może być szeroka, nie zero-jedynkowa. Tymczasem blogerzy książkowi najwyraźniej wychodzą z założenia, że jeśli tylko coś nie jest kompletnym gniotem - to zasługuje na polecenie. Szczerze mówiąc, jeśli na blogu znajduję tylko recenzje, w których bloger chwali (w dodatku bez umiaru), to tracę do niego zaufanie...

W przypadku książek istnieje też coś takiego jak nadinterpretacja. Czasem mam wrażenie, że do niektórych dzieł dorabia się nie wiadomo jakie znaczenia. Autor mógłby się nieźle zdziwić, gdyby dowiedział się, co zdaniem ludzi (a zwłaszcza krytyków) - miał na myśli. Zwłaszcza dotyczy to książek napisanych nowatorskim językiem, epatujących formą. Tymczasem w wielu przypadkach trzeba by te książki odrzeć z całej tej snobistycznej otoczki i wtedy okazuje się, że nie kryją one w sobie żadnych oryginalnych myśli. Myślę po prostu, że są pewne granice "interpretacji". Że niektóre książki są po prostu napisane w ten sposób, by nikt ich nie zrozumiał - jak mówi Kama - ale ludzie boją się przyznać do tego, że ich nie zrozumieli. Zwłaszcza jeśli krytycy chwalą. Wtedy oficjalnie zachwyt jest, książka się sprzedaje, tylko tak mniej oficjalnie się słyszy: słuchaj, ale o co właściwie w tym chodzi? Moim zdaniem, jeśli większość ludzi nie jest w stanie pojąć o czym jest książka, to nie jest to dobra lektura, o nie.

Może przyczyna braku krytycyzmu w blogosferze książkowej jest bardziej prozaiczna: utrzymanie dobrych relacji z wydawnictwami (a czasem i autorami). Fakt - jak się chce otrzymywać egzemplarze recenzenckie, to chyba lepiej chwalić, niż krytykować. A do kina za darmo nikt nie wpuszcza. Więc jak człowiek wybuli własną (niemałą) kasę, by film obejrzeć i okazuje się, że to gniot, to potem człowiek idzie i wyładowuje swoją frustrację na blogu. I nikomu nic do tego...

Komentarze

  1. Pamiętam jak czytałam kiedyś kiedyś recenzję Akademii Wampirów. Autorka wspomniała o Nefilim, odwołując się do trylogii Darów Anioła. I... to były wszystkie odniesienia jakie znała, wyłapała. Załamałam się wtedy (nie brakiem wiedzy, bo można czegoś nie wiedzieć. Ale brakiem ciekawości by poszukać).
    Mam wrażenie, że powszechne chwalenie książek wynika też, poza powodami które wymieniłaś, z niechęci robienia przykrości innym czytelnikom/blogerom.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jest w Twojej notce kilka trafnych spostrzeżeń. Na pewno blogosfera książkowa jest zaśmiecona wieloma niezbyt wartościowymi blogami, których autorzy nie są nawet w stanie poprawnie posługiwać się ojczystym językiem (co pewnie świadczy również o jakości ich lektur). Ale Twoja wypowiedź jest niespójna. Wynika z niej, że jeżeli komuś się nie podobał film chwalony przez krytyków, to na pewno nie zrozumiał i oczywiście jest niewyrobionym widzem, oglądającym wyłącznie komedie romantyczne (tak się składa, że "Birdman" to nie jest wybitny film - oczywiście moim zdaniem, nie mam nic przeciwko temu, że Ty masz inne), jeżeli są wątpliwości co do książki, to z książką jest coś nie tak.

    Poza tym, nie wrzucajmy wszystkiego do jednego wora. To, że książka jest np. powieścią dla młodzieży (czyli YA, jak to się obecnie określa), nie oznacza z definicji, że jest kiepska literacko. "Literatura kobieca" to co prawda obecnie synonim słabego powieścidła, ale istnieją romanse czytane i analizowane przez przez stulecia. Zamiast przylepiać łatki, zdobądźmy się na odrobinę niezależności intelektualnej. A blogi książkowe to nie tylko recenzje (lub rekomendacje książek) i naprawdę nie trzeba chodzić na smyczy wydawnictw, żeby taki blog prowadzić.

    No i jeszcze jedna sprawa: różne książki mają różny ciężar gatunkowy, nie ma sensu porównywać ponadczasowych dzieł literackich ze współczesnymi popularnymi powieściami, choć i jednym, i drugim można przyznawać oceny (czego ja akurat na ogół nie robię) - w odpowiednich dla nich klasach. Ale nie ma sensu ograniczać się tylko do jednej kategorii książek.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W części dotyczącej filmów, raczej tylko streściłam wypowiedź Kasi Czajki i Pawła Opydło, więc nie do końca są to moje spostrzeżenia. Ale masz rację, że trochę inaczej traktuję filmy i książki - i sama się zastanawiałam z czego to wynika. Po pierwsze z tego, że w kwestii filmów nie czuję się jakimś znawcą, moje opinie są amatorskie - i raczej polegam na krytykach. Jeśli chodzi o książki, to jestem już na tyle obeznana, że nie dam sobie wmówić, że coś jest wybitne, jeśli jest to gniot. Wydaje mi się też, że krytycy literaccy i filmowi to zupełnie inna para kaloszy... Wreszcie moim zdaniem filmowi trudniej dorobić jakieś dziwne interpretacje, niż książce - chyba że jest to film zaliczany naprawdę do kina "ambitnego".

      Usuń
  3. Blogerzy (i pozostali czytelnicy-amatorzy) oceniają książki, kierując się po prostu swoim gustem lub przez porównanie ich do podobnych dzieł innych autorów. Nieprofesjonaliście trudno określić "techniczną" wartość książki (konstrukcję fabuły, bohaterów, środki stylistyczne itd.), a jeszcze trudniej ująć tę opinię w słowa. Dawniej na pisemnej maturze z polskiego jednym z tematów była interpretacja wiersza, ale w klasach niehumanistycznych nie wybierał tego prawie nikt - właśnie ze względu na skalę trudności. Recenzja na blogu ma się nijak do "przerobienia" książki w szkole (życiorys autora, geneza utworu, czas i miejsce akcji itd.), bloger czuje, że zinterpretował książkę trochę po łebkach, nie jest pewien swojej opinii, więc nie formułuje jej zbyt wyraziście.

    Dzieję się tak również dlatego, że pokutuje wśród nas przekonanie - bardzo mylne i obłudne moim zdaniem - że o gustach się nie dyskutuje, a co za tym idzie, że cudzego gustu się nie krytykuje, więc bloger pisze, że jemu książka się wprawdzie nie podobała, ale warto po nią sięgnąć i wyrobić sobie własne zdanie. Lub coś w tym rodzaju.

    Nie uważam, żeby o książkach mieli prawo pisać tylko erudyci, którzy kanon literatury znają na wyrywki, ale opinie takich osób cenię znacznie bardziej. Zanim zacznę subskrybować czyjś blog sprawdzam, co taki bloger czyta (czy aby nie same "bestsellery empiku"), jak ocenił znane mi książki i - przyznaję się - w jakim jest mniej więcej wieku. Opinie młodzieży (przed dwudziestką) mnie po prostu niezbyt interesują.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O gustach owszem się nie dyskutuje, ale czym innym jest gust, a czym inna względnie obiektywna wartość danego dzieła (względnie, bo zawsze będzie to zależeć od czyjejś oceny). Mogę wiedzieć, że coś jest gniotem, ale mi się to podoba (lub na odwrót) - i mam do tego prawo. Np. białe kozaczki - wiadomo, że to kicz, ale wielu osobom się podobają...

      Usuń

Prześlij komentarz

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później