Słodka przynęta

Ian McEwan jest jednym z najwybitniejszych współczesnych pisarzy, a jednak jego najnowsze dzieło na tle innych książek, czytanych przeze mnie ostatnio wypada dosyć blado. Akcja Słodkiej przynęty umiejscowiona jest w latach 70-tych, w środowisku - nazwijmy to - polityczno-literackim. Młodziutka Serena zostaje zwerbowana do pracy w MI5 i wkrótce zostaje jej zlecone zadanie: pozyskanie pisarza Thomasa Haley'a do projektu wspieranego zakulisowo przez wywiad. Literaci mają pisać, a finansowani będą przez fundację, za którą w rzeczywistości stoi MI5 - rzecz jasna żaden z zatrudnionych w ten sposób pisarzy nie ma o tym pojęcia. 

Jeśli ktoś spodziewałby się po Słodkiej przynęcie akcji w stylu Jamesa Bonda, to srogo się zawiedzie. To obyczajówka, której intryga osnuta jest wokół werbowania intelektualistów, a główna bohaterka jest typowym molem książkowym. Jest to smaczkiem dla czytelnika, ale czy agentów (i agentki) brytyjskich służb bezpieczeństwa wyobrażamy sobie, jako ludzi zajmujących się... czytaniem książek? Akcji tu praktycznie brak, w zatęchłych korytarzach siedziby MI5 urzędniczki przekładają papierki, a Ian McEwan wykorzystuje powieść do snucia rozważań na temat literatury oraz kryzysu, w jakim znajdowała się Wielka Brytania w tamtych czasach. Pomysł, by w zwalczaniu politycznych przeciwników, tudzież wrogich ideologii, wykorzystać kulturę jest o tyle frapujący, co niepokojący. My - odbiorcy - nie chcemy być w ten sposób manipulowani. Lubimy myśleć o artystach jako o niezależnych, wolnych duchach, a nie o pachołkach opłacanych przez rząd. Czytając Słodką przynętę, zastanawiamy się jednak ile książek, być może nawet wybitnych, powstało na zlecenie, albo "pod kuratelą" władzy, wspierając jakąś konkretną ideologię. I to nie mówimy teraz o państwach totalitarnych, lecz zwyczajnych demokracjach. Bez wątpienia takie rzeczy mają miejsce, nawet jeśli nie wierzymy w spiskową teorię dziejów. Szkoda, że autor nie drąży tematu, a strony powieści wypełnia dosyć nijaką, miałką treścią.

Pierwszą trudnością, jaką napotyka czytelnik Słodkiej przynęty jest brak jakiegoś wyraźnego punktu zaczepienia, wątku, za którym można by podążać, np. zagadki do rozwiązania, dylematu moralnego dręczącego bohaterów, czy nawet banalnej historii miłosnej. Do kluczowego tematu - zatrudnienia Haley'a przez Serenę i związania się tych dwojga, dochodzi kiedy jesteśmy już w połowie książki i zanim czytelnik dojdzie do tego momentu, może się do powieści mocno zniechęcić. Drugim problemem jest nieprzekonująca postać głównej bohaterki. Serena jest młodziutką dziewczyną, inteligentną, ale rozpoczynającą dopiero dorosłe życie i karierę zawodową, dlaczego brzmi więc jak osoba z olbrzymim doświadczeniem życiowym? Jest oczytana, owszem, ale sama siebie określa jako prostego czytelnika, a zatem czemu swoje opinie o lekturach formułuje jak krytyk literacki? Są takie fragmenty w Słodkiej przynęcie, kiedy miałam wrażenie, że czytam wypowiedź profesora literatury... Myśli, jakie pisarz wkłada do głowy Sereny i słowa, które wkłada do jej ust, nie pasują do tej postaci. Wypowiada je tak naprawdę sam autor, zatem postać bohaterki była dla mnie czysto fasadowa. W konsekwencji Serena jest mało kobieca: jest zbyt skupiona na sobie, za bardzo analityczna, myśli jak mężczyzna. O swoim życiu opowiada tonem kompletnie wypranym z emocji, z pozycji obserwatora, a nie uczestnika; nawet kiedy mowa jest o uczuciach i o zawodzie miłosnym, zupełnie to do mnie nie przemawiało. Jej relacje z mężczyznami są zawiązywane tak, jakby był to zakup bułek: to że zwiąże się z Haley'em jest jasne jak słońce, a ona też się nad tym w ogóle nie zastanawia, jakby takie właśnie było jej zadanie. Zresztą dziwne jest to, że skoro było to niezgodne z regulaminem służby, to dlaczego MI5 wysłało do pisarza seksowną, młodą dziewczynę, a nie doświadczonego agenta? Romans był tu aż nadto oczywisty. Nie podobało mi się również dokładne streszczanie opowiadań Haley'a (z których jedno jest nadto wyraźnie inspirowane Drogą Cormaca McCarthy'ego) - wprawdzie każde z nich jest w jakimś stopniu odzwierciedleniem relacji Serena - Tom, ale ja odebrałam to jako zapychanie treści, co jest niegodne pisarza takiego formatu jak McEwan.
 
Powieść można podsumować słowami samego narratora/pisarza z sekwencji ją wieńczącej: 
To było nudne, to było martwe. Zapisałem 40 stron równie łatwo, jakbym liczył do stu. Żadnego oporu, trudności i napięcia, żadnych niespodzianek, nic dziwacznego czy śmiesznego. (...) W całym koncepcie tkwiła jakaś głęboka skaza i nawet to słowo było zbyt łagodne na to, co próbowałem nazwać. To po prostu nie było ciekawe.
Marnowałem drogocenny dar i byłem tym zdegustowany.
Gdybym miała porównać Słodką przynętę do potrawy, powiedziałabym, że jest ona bez smaku. Postać głównej bohaterki jest nijaka, a powieść nie ma żadnej atmosfery. Konflikt, w który wplątuje się Serena nie angażuje czytelnika emocjonalnie - po skończeniu książki można ją zamknąć i wzruszyć ramionami: "i co z tego". 

Ian McEwan, Słodka przynęta, Wyd. Albatros, 2013

Książka zgłoszona do wyzwania Grunt to okładka oraz Czytam opasłe tomiska (432 str.) 

Komentarze

  1. A ja i tak coś czuje, że by mi się spodobało. Strasznie lubię styl McEwana, nawet wtedy, gdy jest w gorszej formie ("Solar" na przykład). Powoli poznaje całą jego bibliografię, wciąż jednak sporo przede mną :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja również chciałbym zaprosić Cię do zabawy pt "Gatunkowy miesięcznik" Szczegóły znajdziesz pod tym linkiem :)
    http://przeczytane-slowa.blogspot.com/2014/03/gatunkowy-miesiecznik.html

    OdpowiedzUsuń
  3. + 1 punkt za recenzję obyczaju w wyzwaniu "gatunkowy miesięcznik"

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później