Za oknem mgła biała jak mleko

Współczesna Nowa Fundlandia jest już trochę odarta z tej magii, z jaką stykali się pierwsi osadnicy, opisanej w Dostatku. Skalista wyspa, na której nic nie rośnie samo z siebie, za to otoczona wodami, w których roi się od wszelkiego morskiego stworzenia. Roiło się, bo w XX wieku zasoby ryb się wyczerpują, na skutek intensywnych połowów, przez co rybołówstwo – podstawowe zajęcie nowofundlandczyków przestaje mieć sens. Nie zmieniło się to, że nadal jest to kraina, którą prześladują srogie zimy, sztormy, w których wielu straciło już życie i wiatry, mogące zmieść dom z powierzchni ziemi. Śmierć jest czymś, z czym trzeba się oswoić, bo można się z nią zetknąć na co dzień i zupełnie znienacka. Dlatego na tej posępnej wyspie ludzie, by przetrwać muszą pomagać sobie nawzajem. Kiedy w miastach każdy zaczyna żyć tylko dla siebie, tutaj się to nie sprawdza i być może w tym tkwi cały urok takich miejsc. Na tej samej zasadzie czarował widzów Przystanek Alaska. Co nie zmienia faktu, że i tu znaleźć można dziwaków i wykolejeńców. Ojców molestujących swoje dzieci, czy pustelników węzłami żeglarskimi zaklinających rzeczywistość.

skrywał swoje cierpienie pod maską uśmiechów i milczenia

Nowe życie rozpoczyna tutaj Quoyle, który w zasadzie jest życiowym nieudacznikiem, wyrzutkiem, pokiereszowanym przez miłość, nie mającym zawodu, ani żadnych szczególnych umiejętności, samotnym ojcem opiekującym się dwoma córeczkami. Nie umie nawet pływać, a trafia do rybackiej osady, na wyspę, gdzie bez łodzi ani rusz. W jego historii nie ma żadnej ckliwości – jest szorstka, gorzka i brutalna. Niejeden człowiek może się z nim utożsamić, choć nauczeni jesteśmy ukrywać swoje słabości i prezentować się jako ludzie sukcesu. Może dlatego ta postać niektórych czytelników odpycha – przypomina o własnych porażkach, niespełnionych marzeniach, nieodwzajemnionych uczuciach.

Miał trzydzieści sześć lat i po raz pierwszy ktoś powiedział mu, że zrobił coś dobrze

W Stanach Quoyle wiódł parszywe życie, to tutaj nie może być gorsze. Ciotka bohatera przywozi go wraz z córkami do rodzinnego domu na cyplu, trzy mile od miasteczka Killick-Claw. Dom stoi opustoszały, od 40 lat hula w nim wiatr, a jego wycie słychać w linach, którymi dom przytwierdzony jest do skały. Nowa Fundlandia przyjmuje Quoyle'a zaskakująco dobrze, z czułością i cierpliwością dla jego niedostatków. Pozwala mu otrząsnąć się z traum, odnaleźć krewnych oraz przyjaciół, a nawet całkiem ciekawą pracę – mimo że inni uciekają z tej wyspy w poszukiwaniu czegoś lepszego. Może Quoyle po prostu nie oczekuje zbyt wiele.

Nieuchwytna pieśń lin

I takie są Kroniki portowe – pisane surowym językiem, bez owijania w bawełnę. Chciałoby się nawet coś dopowiedzieć, ubarwić, nadać blasku, a jednak ten styl pasuje do scenerii powieści. Proste, rwane zdania, punktory wręcz. Za to poemat o kapryśnej wyspiarskiej pogodzie. Szkutniczy słownik: dziobnice, stewy, wręgi. Eklektyczne metafory: skuliła się jak zwój drutu, dom przypominający kapelusz na skale. Jak rodzynki w cieście pojawiają się znienacka opowieści o losach Killick-Claw: przodkach Quoyle'a, którzy jak się okazało byli piratami i złoczyńcami, rybakach, którzy zginęli na morzu, sierotach wysyłanych z Anglii na drugi brzeg oceanu. To opowieść o zwykłym życiu, zwykłych ludziach, o znajdowaniu w sobie siły do przetrwania kolejnego dnia, czasem na przekór okolicznościom, które śmieją ci się w twarz.

Annie Proulx, Kroniki portowe, Wyd. Rebis, 2002 

Książka przeczytana w ramach wyzwania Grunt to okładka

Komentarze

  1. Kiedyś oglądałam film i dobrze wspominam. Książki nie znam. Tej autorki czytałam "Brokeback Mountain", a film zrealizowany na podstawie powieści uwielbiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też uwielbiam oba te filmy, a książkę postanowiłam sobie przypomnieć. Dobrze czasem sięgnąć po co "starszego", bo zapominamy o tym, co zostało wydane kilka, kilkanaście lat temu

      Usuń
  2. Widzialam film, ktory oczywiscie byl swietny. No bo jak moze byc zly film z Kevinem Spacey? Po Twojej recenzji przeczytam ksiazke. Swietnie sie wkomponuje w nastroj stworzony przez "Dostatek" i "Dotyk".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Film może być zły, ale Kevin Spacey nie może być zły ;) Ale "Kroniki portowe" na pewno złe nie są.

      Usuń
  3. Szkoda, że znam tylko film... :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Książkę widziałem u siostry, po takiej recenzji wpadnę do niej jutro i pożyczę ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Gdybym wcześniej wiedziała, że istnieje taka książka, nie zraziłabym się do samego tytułu. Miałam ochotę na film, ale coś mi w nim zgrzytnęło. Postaram się pozbyć uprzedzeń i jednak przeczytać...

    OdpowiedzUsuń
  6. Rzeczywiście - i jak widać - film jest bardziej znany, niż książka, a Kevin Spacey jest w nim znacznie bardziej atrakcyjniejszy, niż książkowy Quoyle ;) Tym niemniej za książkę autorka dostała nagrodę Pulitzera, więc myślę, że warto po nią sięgnąć.

    OdpowiedzUsuń
  7. Czytałam książkę wiele lat temu, do dzis pamiętam niesamowita atmosferę Nowej Fundlandii, jaką udało się tam wykreować autorce. Na tyle intensywna, że marze o podróży w tamte rejony.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ta atmosfera to właśnie największy atut "Kronik portowych"

      Usuń

Prześlij komentarz

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później