Dziewczyny atomowe

Druga wojna światowa kryje w sobie tyle wydarzeń i tyle ludzkich dramatów, że wydaje się niewyczerpanym źródłem opowieści. Przypomina mi to ciągle nieskończone puzzle. Dziewczyny atomowe są kolejnym elementem dołożonym do tej układanki. Książka amerykańskiej dziennikarki Denise Kiernan odsłania mało znane kulisy Projektu Manhattan – czyli stworzenia bomby atomowej. Faktycznie bomba budowana była w Los Alamos, lecz do jej wyprodukowania niezbędne było paliwo, czyli wzbogacony uran. Na potrzeby jego produkcji rząd Stanów Zjednoczonych zbudował trzy ogromne fabryki usytuowane w otoczonym górami Appalachów zakątku Tennessie, nazwanym Oak Ridge. Mało tego – wokół fabryk wyrosło całe miasteczko, w którym zamieszkało kilkadziesiąt tysięcy ludzi, zatrudnionych przy przedsięwzięciu. Daje to pojęcie o jego ogromie, o tym jakie środki zainwestowano w wynalezienie śmiercionośnego Gadżetu, mającego doprowadzić do zakończenia wojny. Do tego wszystko to było otoczone ścisłą tajemnicą – miasta nie można było znaleźć na żadnej mapie, pracownicy nie wiedzieli nad czym tak ciężko pracują, nie mogli rozmawiać o swojej pracy, a cenzurowane były nie tylko wiadomości wychodzące z Oak Ridge, ale także doniesienia na strategiczny temat, rozpowszechniane w mediach w całych Stanach. I co najdziwniejsze – tajemnicy tej udało się dotrzymać. No, prawie... 

Denise Kiernan nie pisze o Robercie Oppenheimerze, Nielsie Bohrze czy Enrike Fermi'm – naukowcach, którzy stworzyli bombę atomową, nie rozpisuje się o wielkiej polityce, ale koncentruje się na anonimowych – jak do tej pory ludziach – którzy przyczynili się do tego „dzieła”. Tych, którzy zamieszkiwali w fatalnych warunkach, w - de facto - obozie wojskowym, wykonując monotonną pracę, wiedząc o niej tylko tyle, że przyczyniają się do wojennego wysiłku. Oak Ridge był swoistym eksperymentem na ludziach. Atmosfera tam panująca przypominała orwellowki Rok 1984 – ciągła kontrola i inwigilacja. Mimo tego nikt nie narzekał – ludzie, którzy przyjechali tam z całego kraju cieszyli się, że w ogóle mają pracę i że mogą zrobić coś w szczytnym celu, „dla ojczyzny”. Dziewczyny atomowe pokazują, że stworzenie miejsca będącego domem dla tysięcy ludzi nie sprowadza się tylko do dania im dachu nad głową – bo w każdym takim miejscu tworzy się społeczność, która zaczyna żyć własnym życiem. Ludzie nie tylko pracują, ale i bawią się, spotykają ze sobą, łączą w pary. Wśród tych ludzi było bardzo wiele młodych kobiet, a autorka dotarła do kilku żyjących jeszcze bohaterek tamtych wydarzeń i wplotła ich losy do swojego reportażu. 


Celem Dziewczyn atomowych było pokazanie roli kobiet – tradycyjnie niedocenianych – w wyprodukowaniu bomby atomowej, lecz moim zdaniem autorce średnio się to udało. Kobiety zatrudniano, gdyż władze uznały, że łatwo się nimi kieruje, dziewczęta są pracowite i wykonują swoje obowiązki bez zbędnych pytań. Były one zatem tylko narzędziami, trybikami w machinie, trudno powiedzieć, by świadomie działały w wiadomej sprawie. Robiły to, co im kazano i za co nieźle płacono – zatem trudno też przypisywać im jakąś wyjątkową rolę (a na pewno nie większą, niż mężczyznom, czy to pracującym w Oak Ridge, czy walczącym na froncie). Nie zgadzam się z postawioną przez Kiernan tezą, że opisywane kobiety należy traktować jak wojenne bohaterki. Co innego panie naukowcy, których spostrzeżenia i teorie zignorowano, a później całą zasługę w związku z odkryciem zjawiska rozszczepienia atomu – przypisali sobie mężczyźni. Poza tym autorka opowiada nie tylko o kobietach, ale i o całej społeczności, więc tytuł tej książki jest trochę mylący. 

Denise Kiernan dorzuca swoją cegiełkę do opowieści o drugiej wojnie światowej, odsłania rąbek tajemnicy, bo choć Oak Ridge dawno przestało być przedsięwzięciem ściśle tajnym, to niewiele było na jego temat wiadomo. Książka oddaje też tło społeczno-historyczne: atmosferę patriotyzmu panującą w Stanach Zjednoczonych, emancypację kobiet, ale niestety również dyskryminację na tle płciowym i rasowym. Trudno mi było współczuć Amerykanom, dla których konsekwencje trwającej wojny sprowadzały się do braku pończoch i szminki, podczas gdy w Europie ludzie umierali w obozach koncentracyjnych, lecz i taki jest obraz tych czasów. Na pochwałę zasługują fragmenty wyjaśniające procesy chemiczne i fizyczne, na których zasadza się wyzwolenie energii atomowej. Jest to kawałek dobrego reportażu, choć nie rozumiem, czemu autorka pisała to aż siedem lat, bo książka ta nie jest aż tak przenikliwa, ani drobiazgowa. Zapewne dziennikarka wykonała wiele pracy ze źródłami, ale potem napisała swoją książkę w typowo „amerykańskim stylu”, dokonując wielu uproszczeń. Doceniam to, że dowiedziałam się z książki nowych rzeczy, ale Kiernan prześlizguje się po niewygodnych kwestiach, tak jakby nie chciała prowokować czytelnika do myślenia. Na podobnej zasadzie konstruowane są filmy popularnonaukowe emitowane na National Geographic czy Discovery: odpowiednie tezy i wnioski są powtarzane po kilka razy, tak jakby bano się, że odbiorcy będą mieli problemy ze zrozumieniem przekazywanych treści. Oczywiście kwestii najważniejszej nie sposób było pominąć. Czy bohaterki (i bohaterowie) Dziewczyn atomowych mogą być dumne, że przyczyniły się do stworzenia tak groźnej i śmiercionośnej broni i zmiecenia z powierzchni ziemi kilkudziesięciu tysięcy ludzi, nawet jeśli przyczyniło się to do ostatecznego zakończenia wojny? Rozszczepienie atomu, energia atomowa znalazła oczywiście swoje liczne zastosowania w bardziej pokojowych dziedzinach, jednak wyścig zbrojeń na długie lata zawisł ciemną chmurą nad całym światem. Po kilku katastrofach w elektrowniach atomowych opinia publiczna zwróciła się przeciwko wykorzystywaniu energii z atomu, uznając, że niesie ona ze sobą zbyt wiele ryzyka. Niewątpliwie byłoby lepiej, gdyby energia jądrowa nigdy nie została wynaleziona.

Denise Kiernan, Dziewczyny atomowe, Wyd. Otwarte, 2013

Książka zgłoszona do wyzwania Grunt to okładka oraz Czytam opasłe tomiska (440 str.)

Komentarze

  1. Dużo słyszałam o tej książce, ale twoja recenzja jest chyba pierwszą, jaką na temat "Dziewczyn atomowych" przeczytałam. I nie wiem czy to książka dla mnie... może na kiedyś? Teraz to jakiś dziwnie niebezpieczny temat...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Książki nie są niebezpieczne, to ludzie są niebezpieczni...

      Usuń
  2. Bardzo ciężka historia. Również nie dla mnie ale dla mojej babci jak najbardziej. Polecę jej jak tylko przydarzy się okazja :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bez przesady, babcią się nie czuję, a młodym ludziom też znajomość historii się przydaje

      Usuń
  3. Ciekawy i niełatwy temat. Książkę na pewno kiedyś przeczytam, ale raczej nie w najbliższym czasie.

    OdpowiedzUsuń
  4. Widać nie do końca mi wyszła ta recenzja, skoro odebraliście to w ten sposób - temat wcale nie jest taki ciężki - to nie jest książka o budowie bomby atomowej, a reportaż o ludziach, podany w dodatku w dosyć lekki i przystępny sposób. A ten komentarz o energii jądrowej to już moje osobiste dywagacje. Rozumiem, że dziś może się to źle kojarzyć, ale to nie zmienia faktu, że historię dobrze jest znać i wyciągać z niej wnioski. Sytuacja za naszą wschodnią granicą pokazuje, że niektórzy o tym zapomnieli.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później