Tańczący z lwami

Niedawno, po przeczytaniu Kupiliśmy zoo, udałam się do pobliskiego ogrodu zoologicznego. Ostatni raz odwiedzałam zoo będąc dzieckiem, a więc dawno temu... Największe wrażenie zrobiły na mnie oczywiście koty: tygrysy, lwy i jaguary. Wyrośnięte egzemplarze przymilnego futrzaka, z którym mam przyjemność obcować na co dzień ;). I pomyślałam sobie, że po czytaniu o wilkach nadszedł czas, aby zapoznać się z moimi ulubionymi zwierzakami...

Brytyjczyk Tony Fitzjohn należy do tych osób, które zaangażowały się w ratowanie dzikiej przyrody w Afryce. Trafił do Afryki już w latach 60-tych, czasach hippisów i rodzącej się wolności (także na kontynencie afrykańskim), gdzie urzekła go autobiografia George'a Adamsona – innego Anglika, który zapoczątkował w Kenii projekt reintrodukcji lwów. Poprzedniego asystenta Adamsona właśnie zabił lew... Fitzjohn spędził w Kenii, w parku Kora kilkanaście lat, opiekując się lwami i lampartami i szczerze podziwiając swojego mentora Adamsona, zwanego Staruszkiem. Następnie w związku z rosnącymi problemami z polityką kenijską przeniósł się do Tanzanii, tworząc park narodowy Mkomazi – zajął się tam nie tylko lwami, ale także reintrodukcją nosorożców i likaonów. Jego Tańczący z lwami to kronika zmagań w obronie afrykańskiej fauny, prawie zupełnie wytępionej wskutek grabieżczej polityki państw afrykańskich, wspierającej raczej myśliwych i kłusowników niż przyrodę. Dane podawane przez autora są wstrząsające: w Mkomazi z 4000 słoni pozostało 11, z populacji minimum 500 nosorożców nie przetrwał żaden. Wybito również lwy, lamparty i likaony. Wszystko w ciągu 15 lat. Najbardziej zszokowało mnie w relacji ekologa, jak po kilku latach jego pracy w Tanzanii, rząd Tanzanii sprzedał tereny parku spółce zajmującej się organizacją polowań! A więc po to trudzono się usiłując przywrócić populację dzikich zwierząt, aby mogli je odstrzelić myśliwi?? Odbieraliśmy to tak, jakby cały nasz wysiłek miał na celu przygotowanie dla nich terenu łowieckiego – pisze autor – i nic dziwnego, że tak to odbierali, bo tak to właśnie wyglądało.
Lobby myśliwskie jest bardzo bogate i dobrze mu idzie przekonywanie ludzi o korzyściach płynących z polowań. Bogaci ludzie – a oni zawsze są bogaci – gotowi są zapłacić fortunę za możliwość zabicia lwa, lamparta czy bawołu. Argumentują, że pieniądze te są z powrotem pompowane w gospodarkę i na koniec wszyscy są zadowoleni. W ten sposób dziką przyrodę przelicza się na pieniądze i nadaje jej konkretną wartość.
Problem w tym, że żeby były polowania, trzeba mieć na co polować, a jeśli wybije się wszystko, co biega i lata...? Niestety w Afryce nie brak ludzi, dla których liczą się jedynie własne korzyści i w zamian za nie gotowi byliby sprzedać własne dzieci, a nie tylko przyrodę, która przecież stanowi bezcenne dziedzictwo tych krajów. Co więcej, także w Tańczącym z lwami znajdziemy potwierdzenie, że wiele osób zaangażowanych w ochronę przyrody przypłaciło to życiem – jak chociażby Joan Root, o której pisałam TU. Zresztą Fitzjohn też wielokrotnie wspomina Joan – to właśnie w Korze kręciła ona z Alanem słynny film Two in the bush.

No dobrze, a teraz tradycyjnie sobie ponarzekam. Rozczarowała mnie ta książka jeśli chodzi o moje nadzieje na poznanie zwyczajów lwów i innych zwierząt – tego praktycznie tu w ogóle nie ma. Niby wiadomo, że to wszystko robi się dla nich, lecz Tańczący z lwami to książka o ludziach, zwierzęta są na dalszym planie. Większość treści stanowi opis problemów z ochroną przyrody w Kenii i Tanzanii, przepychanek ze skorumpowanymi urzędnikami, przerażającej walki z kłusownikami, a także pozyskiwania funduszy na działalność parków. Słowem – polityka. Najczęściej chyba pojawiającym się słowem w książce jest trust oraz problem. W miarę czytania coraz bardziej mnie to nużyło, zwłaszcza w drugiej połowie książki, kiedy akcja przenosi się do Tanzanii, a litania problemów rośnie. Tańczący z lwami przypomina mi niestety bardziej Kupiliśmy zoo, niż Żyjącego z wilkami – również jeśli chodzi o styl, w jakim jest napisana. Ta książka nie ma osobowości: jest jak sprawozdanie WWF, a nie osobista relacja człowieka. Dużo pięknych, okrągłych słów – tylko co się za tym kryje? Kojarzy się wyrażenie political corectness. Oczywiście nie w odniesieniu do opisywanych problemów z władzami czy różnymi lokalnymi kacykami, ale bardziej jeśli chodzi o postać samego autora. O nim dowiadujemy się niewiele; gdzieś tam między wierszami można wyczytać, że wcale nie był takim aniołkiem, że w Afryce znalazł się chyba bardziej w poszukiwaniu przygód i wrażeń, a nie z miłości do zwierząt (choć tej mu rzecz jasna nie odmawiam), potem czytamy, że wpadł w alkoholizm... Jeśli przydarza mu się nieszczęście, to oczywiście dzielnie się podnosi i idzie dalej... Rozumiem, że walka z afrykańską biurokracją w obronie dzikich zwierząt to ciężka praca, ale nie samą pracą człowiek żyje. Mnie w Tańczącym z lwami właśnie trudno dostrzec tego człowieka, przyrodę czasem trudno dostrzec  też. Takie opowieści, które zupełnie zostają zdominowane przez politykę i ludzką małostkowość są nie dla mnie.

Moja ocena: 3,5/6

Tony Fitzjohn, Tańczący z lwami, Wyd. Świat książki, 2012

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później