Kłamstwo powtórzone i tysiąckrotnie nie stanie się prawdą. 
 
Niedawno do księgarni trafiła książka Manuela Rosy Kolumb. Historia nieznana. Z jej opisu wynika, że portugalski historyk udowadnia, że Kolumb miał... polskie korzenie. Kiedy to zobaczyłam, pomyślałam sobie: o nie, znowu się okaże, że ktoś tam miał przodków piątej wody po kisielu. Nawet jeśli tak jest, co to zmienia? Jakie znaczenie ma to, czy Kolumb był Włochem, Żydem, czy Polakiem?

O tym samym mniej więcej traktuje Kodeks 632, który przypadkowo wpadł w moje ręce w bibliotece. Główny bohater, portugalski historyk dostaje zlecenie zbadania zagadki, nad którą pracował jego – zmarły nagle – kolega po fachu. Okazuje się, że zebrane dokumenty prowadzą do odkrycia pochodzenia Krzysztofa Kolumba i kulisów wielkich odkryć geograficznych. Bo sęk w tym, że pochodzenie Kolumba jest okryte mgłą tajemnicy. Żeglarz sam ukrywał fakty o sobie, a wiele dokumentów pochodzących z tamtej epoki, które mogłyby czegoś dowieść, już zaginęło. Wiedzieliście o tym? Ja nie – miałam zakodowane, że Kolumb był Genueńczykiem, z jakiegoś powodu trafił na dwór króla i królowej Hiszpanii, gdzie dość długo dobijał się do drzwi, aż w końcu dostał błogosławieństwo, aby zrealizować swoją idea fix, czyli wyruszyć na Zachód w poszukiwaniu nowej drogi do Indii.

Jeśli ktoś ma awersję do historii, niech nawet nie zbliża się do Kodeksu 632. Historia bowiem znaczy większość kart tej książki: przedstawione są na nich obszerne analizy różnych XV-to i XVI-wiecznych dokumentów oraz wyjaśnienia stopniowo prowadzące do wniosku, że Kolumb był tak naprawdę... nie, nie powiem, choć nie jest to znowu jakaś szokująca tajemnica. Nie znał języka włoskiego, a w Genui jemu współcześni nie znali żadnego Kolumba... Ciekawsza nawet od pochodzenia Kolumba była kwestia tego, dlaczego odkrycie Ameryki dokonało się pod banderą hiszpańską, a nie portugalską... Te wszystkie spekulacje i zagadki wciągnęły mnie, a – co najlepsze – argumentacja przekonała, że rzeczywiście było tak, jak to przedstawiono w książce. Problem w tym, że Kodeks 632 jest powieścią, a nie pozycją historyczną, a autor skonstruował ją tak sprytnie, że kompletnie nie wiadomo, gdzie kończą się fakty, a zaczyna fikcja literacka. Wychodzi więc na to, że będę musiała sięgnąć po Manuela Rosę, ponieważ sprawa mnie zaintrygowała.

O ile w warstwie historycznej Kodeks 632 jest poprowadzony bardzo sprawnie, to kompletnie nie przekonała mnie obyczajowa strona tej powieści. Odniosłam wręcz wrażenie, jakbym czytała dwie różne książki, drastycznie różniące się stylem i kontekstem. Jedna to ta, gdzie główny bohater, 35-letni historyk, wykładowca na lizbońskim uniwersytecie, prowadzi szeroko zakrojone poszukiwania historyczne. Druga natomiast psychologiczno-obyczajowa, ukazuje naszego profesora borykającego się z problemami rodzinnymi. W dodatku, już na początku powieści wplątuje się on w romans z atrakcyjną studentką. Opis tej relacji jest tak infantylny, że sprawia wrażenie opisu seksualnych fantazji profesora, nie mających wiele wspólnego z rzeczywistością. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby ten romans okazał się jedynie wytworem wyobraźni bohatera. Zastanawiałam się, czy naprawdę muszę czytać kilkustronicowe rozważania profesora, użalającego się nad sobą i usiłującego usprawiedliwić własną słabość. Co było w tym oryginalnego, czego bym nie wiedziała? I co to miało wspólnego z Kolumbem? Na szczęście ten obyczajowy wątek stopniowo zanika, w miarę jak rozkręca się pogoń za Admirałem. Choć pogoń to chyba źle powiedziane: Kodeks 632 to nie jest thriller historyczny – nie dzieje się tu nic, co pozwalałoby na takie nazwanie tej powieści. Nikt nikogo nie ściga, ani nie zabija. Profesor po prostu podróżuje po różnych pięknych zakątkach świata związanych z odkryciami geograficznymi, zwiedzając tamtejsze zabytki i biblioteki, usiłując dopasować do siebie różne fragmenty układanki. Zresztą opisy Lizbony, Sintry, Sewilli czy Rio de Janeiro są w Kodeksie 632 zaletą samą w sobie. Poniższy zaś fragment jest muzyką dla uszu każdego bibliofila (zwłaszcza zaś takiego, który jest przeciwnikiem e-booków ;)
Z rozkoszą wdychał ciepły, słodkawy zapach każdego papieru – woń bibliotek, do której od dawna się przyzwyczaił bez której nie potrafił się obejść. (…) Tomas zdawał sobie sprawę, że każdy ma swoje nałogi. Istnieli ludzie, którzy nie mogli żyć bez słonej morskiej bryzy, innym wciąż brakowało czystego, chłodnego powietrza górskiego. Byli też tacy, którzy ulegali czarowi oczyszczającej woni lasów i zagajników. Ale on odnajdował swoje źródło oczarowania właśnie w starych rękopisach, pożółkłych i zapleśniałych, rozpadających się na kawałki i porzuconych w zapomnianym kącie zakurzonej biblioteki, i z nich czerpał energię do życia. Wiedział, że to był jego dom.
Historia ta jak widać zupełnie mnie wciągnęła. Szkoda, że tak wiele osób od książek historycznych stroni...


Moja ocena: 4,5/6

Jose Rodriques Dos Santos, Kodeks 632, Wyd. Albatros, 2010

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później