Spotkałam się z opinią, że fabuła tej książki jest mało wiarygodna, ponieważ bohater tej powieści – napisanej przez kobietę – nie myśli, nie zachowuje się jak mężczyzna. Czytając, przez cały czas o tym myślałam – czy ta postać jest rzeczywiście bardziej kobieca, czy męska. No nie wiem. Nie wiem, jak myśli mężczyzna. Nie wiem, czego brakuje Mattowi. Sposób narracji, dialogi jednak nie pasowały mi do postaci kobiecej. Matt rzeczywiście nie jest typowym macho – jest nieco szorstki, ale wrażliwy. Próbuje być ojcem: zaopiekować się i zaprzyjaźnić ze swoimi córkami, po tym, jak jego żona uległa ciężkiemu wypadkowi i znalazła się w śpiączce w szpitalu. Nie wiemy nic o tym, jakie wiódł życie przedtem, ale należy domniemywać, że jego kontakt i zainteresowanie rodziną nie było zbyt głębokie. Tradycyjnie zostawiał to żonie, choć Joane typową małżonką nie była: modelka, prowadziła aktywne życie towarzyskie, lubiła zaszaleć. W obecnej sytuacji Matt jest zagubiony i trudno go o to winić. Jego córki są nieznośne, antypatyczne, złośliwe...rozpuszczone. Mattowi wydaje się, że „on tu rządzi”, ale tylko mu się wydaje, bo w rzeczywistości nie potrafi sobie z nimi poradzić. Ale się stara, robi co do niego należy, nie poddaje się. Nie ucieka w pracę, nie zostawia córek na pastwę losu, odwiedza żonę w szpitalu. Okazuje swojej rodzinie miłość. Może to jest takie mało wiarygodne? To, że mężczyzna też ma uczucia, że troszczy się o rodzinę? Że nie jest egoistycznym dupkiem? Czy tylko kobiecie może być przydzielona rola dobrego rodzica? Czy byłoby bardziej prawdopodobne, gdyby bohater porzucił swoją rodzinę, molestował swoje dzieci albo kogoś zabił? Czy mężczyźni nie mogą być po prostu PRZYZWOICI? Matt jest wyrozumiały i potrafi wybaczać, a śmierć żony przekuć na nowy początek. Najważniejsza jest dla niego rodzina, a nie majątek, czy własne ambicje. To rzeczywiście może we współczesnym świecie dziwić... 

Podobał mi się nastrój tej powieści: spokojny, trochę melancholijny - bo w końcu chodzi o bolesne sprawy, takie jak śmierć najbliższej osoby i godzenie się z nią. Ten cichy rodzinny dramat rozgrywa się w scenerii, kojarzonej z wakacjami, a nie z żałobą: na Hawajach. Prawie słyszałam szum oceanu i okrzyki surferów. Jednak tam też ludzie normalnie żyją, pracują, chodzą do szkoły, a nie tylko na plażę. Problemy ludzi wszędzie są takie same, nieszczęście może dosięgnąć wszystkich.
W tropikach trudno być nieszczęśliwym. Założę się, że w dużych miastach człowiek może na ulicy rzucać na prawo i lewo wściekłe spojrzenia i nikt go nie zapyta, co się stało, ani nie będzie zachęcać do uśmiechu, ale tutaj wszyscy uważają, że spotkało nas wielkie szczęście, bo mieszkamy na Hawajach: przecież jesteśmy w raju. Jeśli chodzi o mnie, pieprzę ten raj.
Spadkobiercy ujęli mnie właśnie taką kameralnością, kontrastującą z tłem. Bardzo dobrze mi się tę książkę czytało. Język w jakim napisani są Spadkobiercy jest oszczędny, życiowy, bez zbędnych ozdobników i opisów, taki w sam raz. Autorka koncentruje się na sferze uczuciowej, lecz zostawia spory margines czytelnikowi - do własnej interpretacji. Fabuła jest przemyślana, akcja nie gna na łeb, na szyję, bo nie o to tu chodzi. To historia bardzo prosta i prawdziwa. Nie ma w niej żadnych fajerwerków, dziwnych przygód, spektakularnych przemian bohaterów – po prostu samo życie, łącznie z upierdliwymi do bólu nastolatkami. Krytycy powiedzą: to tragedia rodzinna, czy nie za mało tu emocji? Te emocje są, tylko bohaterowie przeżywają je w sobie, jak wielu z nas. Jak możesz pracować? pyta Matta córka - Jak możesz oglądać telewizję? – odpowiada jej ojciec. Do mnie to przemawia. Bo co można zrobić w takiej sytuacji? Rozdzieranie szat niczego nie zmieni. Życie toczy się dalej. Słońce nadal świeci. Może to okrutne, ale tak właśnie się to odbywa. 
Polski tytuł książki chyba za bardzo zwraca naszą uwagę ku kwestiom majątkowym, temu, że rodzina Matta to właściciele sporych obszarów ziemi na Hawajach. Mnie wydało się to sprawą o drugorzędnym znaczeniu - pieniądze nie odgrywają bowiem w tej powieści żadnej roli. Oryginalny tytuł, The Descendans, znaczy bardziej potomkowie, niż spadkobiercy. I myślę, że autorce bardziej niż o pieniądze, chodziło właśnie o zaakcentowanie pewnej ciągłości, tego, że wszyscy jesteśmy w pewnym sensie spadkobiercami poprzednich pokoleń i stąd naszym obowiązkiem jest dbanie o to dziedzictwo. To też sposób na godzenie się z przemijaniem. Wymowa książki jest więc nie przygnębiająca, ale pozytywna. Bardzo ciepła, wartościowa powieść.
Moja ocena: 5/6
Kaui Hart Hemmings, Spadkobiercy, Wyd. Znak literanova, 2012

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później