Spacer po szczęście

Oh, Spacer po szczęście to taka książka, o której nie potrafię napisać recenzji. A to dlatego, że opisana w niej historia jest tak ZWYCZAJNA. Zwyczajna nawet nie w sensie, że coś takiego może się przydarzyć - i przydarza - każdemu z nas, ale dlatego, że takich książek czytałam już na pęczki. Typowe kobiece czytadło. Główna bohaterka, Juliet przeżywa żałobę po nagłej śmierci swojego męża. W żałobie tej zamknęła się w niewykończonym domu, jedynie ze swoim psem, oglądając nałogowo telewizję. Ze stanu takiego pragnie wyrwać ją jej matka, a lekarstwem, dzięki któremu Juliet krok po kroku dochodzi do siebie są spacery z psami. Juliet staje się w tym tak „dobra”, że staje się zawodową wyprowadzaczką psów, tudzież opiekunką innych zwierząt. Tymczasem w małżeńskie kłopoty wplątuje się perfekcyjna siostra Juliet – Louise...

Bohaterzy są wyraziści, ale to nie zmienia faktu, że są stereotypowi. No i oczywiście wiadomo było, jak to się skończy… Ja już chyba jestem zmęczona czytaniem tego typu książek z niezmiennie występującą anglosaską klasą średnią. Zamożne mężatki znudzone „bezpiecznym” życiem – z domem, samochodem, zagranicznymi wakacjami, darmowym ubezpieczeniem zdrowotnym - ich "problemy" wywołują u mnie zniecierpliwienie, bo myślę o tych wszystkich ludziach, którzy mogą tylko pomarzyć o takim życiu. Skomplikowane uczucia i relacje? – czy nie my sami je sobie komplikujemy? Za dużo mamy i za dużo chcemy mieć. Proste życie, jakie cieszyłoby pewnie naszych dziadków już nam nie wystarcza. 

Powieść Lucy Dillon broni się niezwykle ciepłą atmosferą oraz życzliwością, którą obdarzani są jej bohaterowie. Juliet stopniowo odbudowuje swój świat poprzez szereg zwykłych czynności, zmaganie się z codziennością. Wychodząc z psami z domu zaczyna spotykać innych ludzi i po prostu żyć dalej. Nie ma tym żadnej filozofii, nie potrzebna jest natychmiastowa nowa miłość, obowiązkowy przystojniak czający się za rogiem. Wszystko sprowadza się do tego, żeby w trudnych chwilach mieć wokół siebie ludzi, którzy by cię wspierali – a Juliet to wszystko ma. Ma fajną rodzinę i sąsiadów, z którymi się zaprzyjaźniła. No i pieski – wprawdzie jestem z Kociego Klanu, ale to nie znaczy, że nie lubię psów. Podobał mi się bardzo sympatyczny sposób, w jaki pokazane zostały w Spacerze po szczęście zwierzęta oraz budowanie relacji z nimi przez ich właścicieli. To nadaje książce bardzo pozytywny wydźwięk. 

Moja ocena: 4,5/6

Lucy Dillon, Spacer po szczęście, Wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2011  

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później