Na fabułę Uczty dla wron składa się głównie polityka: zakulisowe knowania i przede wszystkim rozmowy, rozmowy i jeszcze raz rozmowy. Niczym w – za przeproszeniem - telenoweli. Nie mówię, że czytało się to źle, poziom pozostaje ten sam, ale po emocjach w Nawałnicy mieczy następuje tu zdecydowane uspokojenie. Nie dzieje się nic specjalnie zaskakującego, trochę wieje nudą. Kojarzy mi się to z przegrupowaniem i zbieraniem sił, przed kolejnym starciem. Najbardziej knuje Cersei i w pewnym momencie czytelnik nabiera przekonania, że to się nie może skończyć dobrze – dla niej samej. Z kart powieści znikają niektórzy bohaterowie, za to pojawiają się inni, ale nie tak istotni i interesujący. Niektórzy ciągle tułają się po królestwie. Znowu dużo jest nazwisk i opowieści o bohaterskich przodkach, które trudno spamiętać. Stosunkowo najciekawiej jest w Królewskiej Przystani, a najmniej zainteresował mnie wątek Żelaznych Wysp.

Na koniec okazuje się – z wyjaśnień samego autora – że Uczta dla wron jest tak naprawdę tylko połową opowieści, a całość tworzy z Tańcem ze smokami. Wolałem stworzyć całą historię połowy postaci, niż połowę historii wszystkich. Stąd brak w Uczcie niektórych ważnych postaci, jak Tyrion czy Jon Snow. A u nas, przez politykę wydawniczą, zrobiły się z tego aż cztery książki…

Z wszystkich czterech dotychczas czytanych części sagi Martina, Ucztę dla wron oceniam najsłabiej. Nie ma co się jednak czarować – na tym etapie recenzowanie książki Martina jest bezcelowe. Kto przeczytał trzy poprzednie części i – tym samym jest fanem powieści – przeczyta i kolejną część, bo gra toczy się dalej.

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później