W trzeciej części sagi w Królewskiej Przystani zapada spokój (cisza przed burzą?), natomiast dla większości innych bohaterów jest to czas tułaczki; po królestwie nadal grasują rycerze i mniej szlachetne zgraje, które jakoś nie potrafią się ze sobą dogadać. W miarę jak poznajemy bohaterów, coraz mniej jesteśmy pewni swoich sympatii i antypatii, tego kto jest zły, a kto dobry. Każdy ma jakieś grzeszki na sumieniu, poza tym okazuje się, że zbyt szybkie osądzanie ludzi i trwanie z uporem przy „jedynie słusznej wersji wydarzeń” nie jest ani mądre, ani dobre. A to dlatego, że ludźmi powodują nie tylko ich cechy charakteru, ale równie często okoliczności, w jakich się znaleźli; nie można wymagać od wszystkich, żeby zawsze nad miłość i więzy rodzinne przedkładali honor i ojczyznę – i potępiać ich, jeśli tak nie uczynili. Tak, przyznaję, że w którymś momencie polubiłam Jaimie’go Lannistera.

Czytając pierwszą część Nawałnicy mieczy miałam momenty, kiedy myślałam: ale się porobiło, ale się pokiełbasiło. Bo dzieje się tu bardzo dużo, a sytuacja głównych bohaterów – znanych nam z poprzednich części – coraz bardziej się komplikuje, a nic się nie prostuje. I szczerze mówiąc, zaczyna to być męczące, bo naprawdę chciałoby się, żeby wreszcie się coś komuś udało, żeby dopisało mu szczęście, a nie tylko ciągle pod górkę, ciągle problemy, wieczny mrok i nadciągająca zima. W końcu czytelnik chciałby wierzyć w to, że górę weźmie dobro, a tu światełka w tunelu nie widać. Poziom opisywanych okrucieństw czasami przekraczał już moją wytrzymałość - Martin ma tu pole do popisu większe niż seryjni mordercy: tylu bohaterów i tyle członków do obcięcia… Poza tym nie da się ukryć, że cały tekst ma niebywale seksistowską wymowę, ale taki jest charakter czasów, w których jest umiejscowiona opowieść, więc trudno się temu dziwić. Autor nabrał również maniery kończenia rozdziału w najbardziej newralgicznym momencie, niczym w serialu, co wytrącało mnie z równowagi, ponieważ dalsze losy danej postaci podejmowane były za kilkadziesiąt stron, a wtedy już napięcie opadało i trzeba było sobie przypominać, co się tam zdarzyło. Siłą książek Martina pozostaje jednak ich bardzo przejrzysta struktura: rozdziały oddane poszczególnym bohaterom, wyraziste opisy, dosadne dialogi.

Wszystko było dobrze, dopóki nie dotarłam do drugiej części Nawałnicy mieczy. Osoby, które książki nie czytały proszę o opuszczenie dalszej części tekstu, ponieważ nie mam innego wyjścia, jak napisać SPOILER.
Otóż odechciało mi się dalszego czytania książki po zamordowaniu Robba. Nie mogłam spać. Myślałam: co teraz, co z Aryą, co z wojną, co z Winterfell? Czułam się, jakby to wydarzyło się naprawdę. Robb był przecież dowódcą, bez niego dalsza wojna traci sens. Byłam wkurzona, bo dlaczego pan Martin nie zabije DLA ODMIANY jakiegoś negatywnego bohatera, od których się aż roi w książce. Dlaczego znęca się nad Starkami i nad czytelnikiem przy okazji?? Czułam się jak idiotka!! Odłożyłam książkę na kilka dni – po prostu nie byłam w stanie się zmusić do jej dalszego czytania, bałam się, że dalej będzie tylko gorzej. W końcu, z poczucia obowiązku się przemogłam – i bardzo się z tego cieszę. Okazało się, że w kolejnych rozdziałach wydarzyło się kilka rzeczy, które mnie uradowały. Wreszcie. Może autor chciał zadośćuczynić czytelnikowi po ciężkich przejściach?

Gra o tron zdecydowanie nie jest powieścią, gdzie wszystkie role są już rozdane, a my możemy być spokojni o losy głównych bohaterów. Martin jest mistrzem gwałtownych zwrotów akcji; być może zresztą to stanowi o sukcesie tej książki. Autor powinien zdawać sobie jednak sprawę, że konstruowanie scen, po których czytelnik potrzebuje kilku dni, żeby ochłonąć, niekoniecznie działa na korzyść książki. Jak widać na moim przykładzie – może to bardzo zniechęcić czytelnika, nawet takiego, który dużo już zniósł – co za dużo, to niezdrowo! W końcu po co czytać książkę, czy oglądać film, jeśli uśmiercony został nasz ulubiony bohater. Jaki jest sens oglądania meczu, jeśli nie ma się komu kibicować?
Kiedy twoi wrogowie ci się sprzeciwiają, musisz im odpowiedzieć stalą i ogniem. Gdy jednak padną na kolana musisz im pomóc się podnieść, w przeciwnym razie nikt nigdy nie ugnie przed tobą kolan. Ponadto każdy, kto musi powtarzać „jestem królem”, nie jest nim naprawdę.
Jeszcze słowo na temat tłumaczenia. Co do zasady wydaje mi się ono niezłe, ale w zdumienie wprawił mnie „brzuszek” Sansy. Bezsensowne zdrobnienie, które używane jest nie raz, nie dwa, ale wielokrotnie i dlatego zirytowało mnie na tyle, że o tym piszę. Pasuje do dosyć brutalnego języka powieści jak kwiatek do kożucha, do kontekstu, ani do postaci też nie – skąd to się w ogóle tłumaczowi wzięło?

Kolejna część Gry o tron za mną, ale chyba potrzebuję jakiejś przerwy, oderwania się od tego potwornego świata krwi i manipulacji.

Komentarze

instagram @dzienpozniej

Copyright © Dzień później